Na granicy

- Tędy, panie prezesie! - emocjonował się kapitan Władysław Muchomorski ze Straży Granicznej. - Już prowadzę do tego ciapatego. Moi ludzie dziś rano złapali drania, jak przekraczał granicę, wszarz jeden. Chyba bardzo niebezpieczny typ, bo mówi po polsku, i to całkiem nieźle… Terrorysta, jak Boga kocham, przysłany przez talibów, Putina i Łukaszenkę, żeby się u nas wysadził, a potem zgwałcił nasze kobiety.

Jarosław, prezes partii rządzącej, niechętnie zacharczał, po czym zaczął mlaskać. Niezbyt interesowało go, co mówił oficer. Przyjechał (a raczej został przywieziony wypasioną limuzyną, sam bowiem prawa jazdy nie miał) dziś rano w okolice Usnarza Górnego, bo tak poradzili mu spece od wizerunku – żeby zaprezentował się jako obrońca świętej polskiej ziemi, strzegący jej przed islamistami od Putina. Niestety, dziennikarzy nie było (Jarosław zaczynał żałować, że kazał Pinokiowi i Adrianowi wprowadzić ten cholerny stan wyjątkowy), toteż nie miał za bardzo przed kim prezentować swej odwagi, nadto wiał zimny wiatr – nie chronił przed nim nawet ortalionowy płaszcz w bieli i czerwieni okraszonych Orłem Białym, w którym to stroju prezes wyglądał jak krasnoludek, co przez pomyłkę zamiast królewny Śnieżki przeleciał Shreka – i zaczęło siąpić. Pragnął więc tylko wrócić do swojej willi na Żoliborzu i w towarzystwie kota – jedynej istoty wiążącej go jeszcze z człowieczeństwem – obejrzeć rodeo w telewizji.

No, ale skoro kapitan Muchomorski, stojący na czele komitetu powitalnego, poinformował o jakimś schwytanym ciapatym, Jarosław postanowił go zobaczyć. Podreptał więc za oficerem, na przemian mlaszcząc i wydając zduszone charknięcia. Za nim kroczyła piątka ochroniarzy z prywatnej firmy, wyposażonych w pistolety maszynowe, seria z jakich zdolna była do przetransformowania hipopotama w kotlety mielone.

Nie szli daleko, bo kilkaset metrów od miejsca, gdzie zatrzymała się prezesowa limuzyna, urządzono prowizoryczny posterunek Straży Granicznej. Tam właśnie Jarosław dojrzał, rozstawiony na tle drutu kolczastego, dziesięcioosobowy oddziałek tejże formacji, trzymający pod bronią niewysokiego faceta – zapewne owego domniemanego terrorystę. Jarosław obrzucił go niechętnym spojrzeniem i skrzywił się na widok zlepionych błotem, czarnych, kręconych włosów, takiejże brody okalającej noszące ślady zaschniętej krwi oblicze o oliwkowej karnacji, czegoś, co kiedyś było brązową ortalionową kurtką, resztek dżinsów oraz wyjątkowo schodzonych butów zimowych. Mężczyzna miał ręce skute na plecach, a jeden ze strażników przystawiał mu karabinek automatyczny do skroni. Szkoda, że nie kazali gnojowi klęczeć – pomyślał Jarosław. - Taka tu ładna kałuża…

- Mówi po polsku? - zwrócił się do Muchomorskiego.

- Tak, panie prezesie. Może go pan przesłuchać, jeśli chce.

- Tak zrobię! - Prezes poczuł, że to jednak może być dobry dzień. - Miał przy sobie jakieś dokumenty?

- Nie.

Polityk znowu popatrzył na uchodźcę, stwierdzając, że miał on dobrotliwe, brązowe oczy.

- Coś za jeden?! - warknął. Starał się, by zabrzmiało to ostro i groźnie, ale mlaszczący głos zniweczył owe plany.

- Jeszua – odpowiedział spokojnie skuty mężczyzna. - Po waszemu Jezus, jeśli się nie mylę. - Faktycznie posługiwał się płynną polszczyzną, acz ze śladem bliskowschodniego akcentu.

- Gdzie nauczyłeś się polskiego? - zacharczał Jarosław.

- Mówię wieloma językami. W zasadzie wszystkimi językami ludzi i aniołów – odrzekł tajemniczo Jeszua.

- A nazwisko?

- Ha-Nocri. Choć mówił tez o mnie Chrystus, Mesjasz, Syn Człowieczy, Mahdi…

Kompletny wariat! - ocenił przesłuchiwanego Jarosław, ale coś mu kazało nie wypowiadać tego na głos.

- Z Iraku, Afganistanu? - drążył.

- Tak konkretnie, to pochodzę z Palestyny. Ale owszem, byłem i w Iraku, i w Afganistanie. Udaję się wszędzie, gdzie ludzie mnie potrzebują, gdzie są prześladowani, torturowani, mordowani, głodzeni… Niosę pokrzepienie wszystkim utrudzonym, a więźniom głoszę wolność.

- Czego szukasz w Polsce?

- Pragnę weprzeć kobiety, które wy, obłudnicy podobni do grobów pobielanych, chcecie pozbawić prawa do decydowania o własnym organizmie. I osoby LGBT, które odzieracie z człowieczeństwa. I dzieci gwałcone przez księży.

- Wywrotowiec! - syknął Muchomorski.

- Oczywiście – przyznał z pełnym spokojem Jeszua. - Każdy, kto czyni dobro, jest wywrotowcem w waszym świecie. Ale proszę się nie obawiać, kapitanie. Nie zamierzam niczego wysadzać, ani nikogo gwałcić. Zawsze głosiłem, że ludzie powinni miłować się wzajemnie. Nawet swoich nieprzyjaciół.

- Muzułmanin? - zapytał prezes.

- Wyznaję wszystkie religie głoszące, że „Bój jest miłością”. Ale pan tego nie zrozumie.

Jarosław długo charczał, potem mlaskał, następnie znów charczał, by w końcu spytać:

- No to, skoro nie robisz nic złego, czemu nie przyjechałeś do Polski legalnie?

- Żeby być razem z ludźmi, którzy uciekają przed wojną, terroryzmem i głodem, a których wy nie przepuszczacie przez swoją granicę. Byłem przy tych, co zamarzli na śmierć, pocieszałem dzieci, które zatruły się muchomorami.

- To wina Łukaszenki, że ich nam tu podrzucił! - zamlaskał prezes.

- Dostrzega pan drzazgę w oku Łukaszenki – uśmiechnął się pod nosem Jeszua – podczas gdy w pańskim tkwi belka.

- Jesteś naszym wrogiem! - kwakał dalej Jarosław.

- A pan moim. W związku z tym pomodlę się za pana.

Prezes obrócił się gwałtownie do swoich ochroniarzy, co przy jego karłowatej posturze wyglądało groteskowo.

- Zastrzelić ciapatego! - rozkazał. - Obraził mnie!

Pięć luf wymierzyło w Jeszuę. Muchomorski dał znak strażnikom granicznym, by odsunęli się z linii ognia, co skwapliwie uczynili. Przed Jarosławem oraz jego gorylami pozostał jeden tylko człowiek pokryty brudem, noszący resztki odzienia, z rękoma skutymi na plecach. Stał na tle zasieków z drutu kolczastego i patrzył na swoich morderców ze smutkiem.

- Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią - wyszeptał… bardzo chicho, lecz Jarosław wyraźnie usłyszał te słowa. Nie przejął się nimi wcale.

Od serii aż zatrzęsła się ziemia, z pobliskich natomiast drzew zerwało się, kracząc panicznie, stado wron. Pociski przeszyły głowę, tors oraz ramiona uchodźcy, przeistaczając go w bryzgający krwią, szarpany resztkami impulsów nerwowych ochłap, który zaledwie w zarysach przypominał postać ludzką. Runął na plecy, podrygiwał przez chwilę, aż w końcu znieruchomiał. Patrząc na jego śmierć, prezes Jarosław wyszczerzył się w ekstazie, identycznie, jak w grudniu 2016 roku, kiedy to z tylnej kanapy swojej limuzyny obserwował policję pałującą demonstrantów pod Sejmem.

- Dobrze się pan spisał – pochwalił Muchomorskiego. - Wy też - zwrócił się do ochroniarzy. - A teraz wracamy do domu.

Po drodze do samochodu wydobył z kieszeni telefon i wybrał pewien numer.

- Donald, przyjacielu – zamlaskał, kiedy połączenie zostało nawiązane. - Słuchaj, jak ty to zrobiłeś… wiesz, kiedy jeszcze siedziałeś w Brukseli… że tyle tych brudnych dzikusów utonęło w Morzu Śródziemnym…?

PS. W przyszłym tygodniu może być mniej notek, ponieważ będę załatwiał ważne sprawy. Z góry przepraszam za ów deficyt.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor