Tak czy owak źle

Joe Biden, dotychczasowy prezydent USA, wycofał się z walki o drugą kadencję. Kończy kampanię wyborczą… o ile można było tym mianem określić niemrawe działania, graniczące z brakiem działań, i ciągłe obrywanie w debatach od faszysty Trumpa, który również walczy o reelekcję i nie waha się w tym celu zadrasnąć swojego ucha przy pomocy snajpera. No i powiedzmy sobie szczerze, że dobiegający dziewięćdziesiątki staruszek, który z coraz większym trudem orientuje się, co dzieje się wokół niego, nie za bardzo nadaje się do stania na czele imperium. Nie wyjeżdżam tu z ageizmem; potępiam tę formę dyskryminacji, tak jak każdą inną. Po Bidenie widać jednak, że wiek po prostu go pokonał.

Poza tym jego kadencja to rozczarowanie (podobnie rzecz ma się chyba z całą Partią Demokratyczną), zarówno dla co bardziej progresywnego elektoratu, który wcześniej popierał Berniego Sandersa (ten cztery lata temu odstąpił swą kandydaturę Bidenowi ze względu na wiek, co dla USA i świata było nieszczęściem), jak i dla licznych ludzi z całego świata.

Niby bowiem administracja Bidena dość dobrze poradziła sobie z pandemią COVID-19, którą Trump wraz ze swoją ekipą ignorował, co doprowadziło oczywiście do wielkiej liczby zgonów i potężnego ciosu w gospodarkę, a także z inflacją. Niby było też NIECO mniej rasistowsko… Ale szybko zaczęła się stagnacja. Gospodarka kulała i wciąż kuleje na obie nogi, ponad czterdzieści milionów Amerykanów głoduje (serio!), przepaść między garstką najbogatszych a szybko popadającymi w nędzę rzeszami narasta, lawinowo przybywa bezdomnych, neoliberalne – czy raczej neokonserwatywne, jak trafniej określa się je w Stanach – trendy nie zostały bowiem wstrzymane. Rasizm i wrogość wobec migrantów mają się świetnie, a na Południu pojawia się coraz ostrzejsze dążenie do nowej Wojny Secesyjnej, może nie tyle militarnej (jakkolwiek liczni analitycy ostrzegają, iż i taka opcja wchodzi w grę), ale polityczno-światopoglądowej na pewno. Społeczeństwo jest coraz bardziej sfrustrowane, pogrążeni w betonowej zachowawczości Demokraci, prezydenta oczywiście wliczając, nie mają pomysłu ani na siebie, ani tym bardziej na reformę państwa, której USA wymagają. Osoby obywatelskie stają się zatem rybkami, które w znacznym już stopniu sfaszyzowani Republikanie z Trumpem, jawnym faszystą obecnie, na czele łapią na haczyk bez najmniejszego trudu. Trump znów odgrywa charyzmatycznego, silnego przywódcę, który nie ugina się przed konwenansami; bimba sobie chociażby na wyroki skazujące – nie musi się zresztą nimi przejmować, gdyż jeśli wygra wybory, sam siebie ułaskawi – czym wabi rozwścieczonych, zawiedzionych wyborców.

Wiele zatem wskazuje, iż Joe Biden i Demokraci doprowadzają za rączkę szalonego, zboczonego faszystę do drugiej kadencji. A pamiętać trzeba, że fanatyczni zwolennicy Trumpa są zapewne jeszcze bardziej niebezpieczni niż on sam, co już pokazali, szturmując Kapitol 6 stycznia 2021 roku. Co gorsza, porąbany miliarder byłby gotowy – podczas swej pierwszej prezydentury omal tego do dokonał! – rozpętać wojnę z Chinami, a jeśli nawet nie z nimi, to z Iranem… co zapewne skończyłoby się globalnym konfliktem, którego ludzkość raczej nie miałaby szans przetrwać.

Skoro już przy tym jesteśmy, to w polityce międzynarodowej Biden też się nie wykazał. Z jednej strony stymuluje wojnę rosyjsko-ukraińską celem opanowania Europy Środkowej i Zachodniej (co mu się udaje) oraz zwiększani zysków koncernów zbrojeniowych tudzież paliwowych (jw.), z drugiej USA kupują od Rosji uran, z trzeciej stosunki z Chinami pozostają napięte, a z czwartej i najgorszej – jankeski prezydent mocno wspiera Izrael podczas popełniania ludobójstwa w Gazie.

Kto zastąpi tego starca w kampanii? Najprawdopodobniej obecna wiceprezydentka, Kamala Harris. O wiele młodsza i nieco bardziej postępowa – acz pod tym względem daleko jej do Sandersa. Gdyby wszelako wygrała wybory, to i tak ani Amerykanie, ani świat nie powinny robić sobie większych nadziei.

USA pogrążone są w kryzysie strukturalnym. Ich system polityczny jest przestarzały i coraz mniej wydolny, a to, kto wygrywa wybory na wszystkich szczeblach, zależy od posiadanych przez osobę kandydującą i/lub sponsorów pieniędzy, co rzecz jasna sprawiło, iż zamiast demokracji jest plutokracja, a wręcz oligarchia. Gospodarka, zbyt długo niereformowana, też się sypie; bogacą się najzamożniejsi kapitaliści-wyzyskiwacze, cała reszta ma się wszak coraz gorzej, z kolei kraj utracił (podobnie zresztą, jak Unia Europejska i chyba cały kapitalistyczny Zachód) impuls rozwojowy. A jeśli Trump przegra, to i tak porażki nie uzna, z walki o władzę nie zrezygnuje, zaś przy użyciu swych najwierniejszych, najbardziej sfanatyzowanych wyznawców wywołać może nawet wojnę domową, zwłaszcza, że wciąż ma masę ludzi oraz znaczne wpływy w organach włądzy tudzież służbach.

Zakładając (co wszelako zakrawa na zbytni optymizm), że Harris wraz z Demokratami poradzi sobie z tymi wszystkimi trudami i zagrożeniami, i tak w Stanach Zjednoczonych panował będzie dziki kapitalizm, oznaczający faktyczne rządy koncernów i korporacji, a w zasadzie ich prywatnych właścicieli, państwo to nie zmieni też swego imperialistycznego kursu. Można wręcz zakładać, że im większe będą problemy wewnętrzne, tym agresywniejsza będzie amerykańska polityka zewnętrzna, szczególnie wobec Rosji, Chin, Korei Północnej… Z pewnością podjęte także zostaną dalsze działania zmierzające do podporządkowania politycznego oraz gospodarczego Europy – Unii i Wielkiej Brytanii – amerykańskiemu imperium.

Tak czy owak będzie źle.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Złodziej, karierowicz, prezes

Zgon fanatyczki

Bez zasług