Kościelny problem

No i od jutra znów pogłębia nam się lockdown. Praktycznie wszystko zostaje zamknięte (docelowo na dwa tygodnie… ale jak długo NAPRAWDĘ to potrwa, nie wiadomo), poza sklepami spożywczymi, drogeriami, kioskami, księgarniami i kilkoma jeszcze instytucjami (większość z zamykanych przedsiębiorstw, swoją drogą, mogłaby spokojnie funkcjonować w reżimie sanitarnym)… i kościołami.

W tych ostatnich nie-rząd Bezprawia i Niesprawiedliwości całkowitego lockdownu bowiem nie wprowadza (inaczej, niż przed rokiem, kiedy jednak lockdown katolickich obiektów sakralnych wynikał z decyzji nie tylko rządów poszczególnych państw, ale też władz kościelnych), ograniczając się jedynie do wdrożenia nieco bardziej restrykcyjnych limitów liczby uczestników nabożeństwo. Co nic nie da, bo z całego kraju napływają sygnały, iż dotychczasowe reguły w tym zakresie nie były i nie są w katolickich świątyniach przestrzegane (choć to pewnie zależy od księży z poszczególnych parafii), a zatem i te obowiązujące od jutra też nie będą. No i w tym tkwi problem.

Osobiście jestem przeciwnikiem twardego lockdownu. Uważam, a dane statystyczne zdają się to potwierdzać, iż nie pomaga on w ograniczeniu skali pandemii koronawirusa, a wręcz jest przeciwskuteczny, bo generuje kolejne jej fale, coraz bardziej zabójcze z tej choćby przyczyny, iż lockdown osłabia nasze organizmy. O jego skutkach gospodarczych wielokrotnie pisałem, są też na ten temat chyba już miliony analiz, a że jeszcze do tego wszystkiego utrudnia naszą codzienną egzystencję, to sami czujemy.

Toteż uważam, że zamykać należy jedynie te firmy i instytucje, w których nie da się wdrożyć reżimu sanitarnego; w pozostałych do zminimalizowana ryzyka zakażenia koronawirusem w zupełności wystarczą maseczki, dezynfekcja rąk i obowiązek zachowania dystansu społecznego. Nie ma więc powodu, by lokale gastronomiczne, kluby fitness, kina, teatry, opery, galerie sztuki, zakłady fryzjerskie i kosmetyczne, żłobki, przedszkola, itd. nie mogły funkcjonować, acz rzecz jasna z pewnymi ograniczeniami. Inna sprawa ze szkołami, przepełnionymi na skutek deformy Zalewskiej. Obiekty sakralne z kościołami na czele też nie musiałyby być zamykane, gdyby…

No właśnie, gdyby. Oglądając transmisje z różnych nabożeństw czy rozmawiając z ludźmi, jacy w nich uczestniczą, łatwo można zauważyć, iż większość funkcjonariuszy Kościoła katolickiego reżim sanitarny najzwyczajniej w świecie olewa. Jasne, są z pewnością księża, którzy pilnują, by na msze nie przychodziło więcej osób, niż wynosi limit dla danej świątyni, a ci, co przychodzą, aby mieli maseczki na twarzach i zajmując miejsca, zachowywali odpowiednie odstępy. Tacy odpowiedzialni kapłani zaliczają się chyba jednak do wyjątków, większość bowiem ich kolegów dba o to, by kościoły były pełne choćby w szczycie pandemii. Trafiają się też – bynajmniej nierzadko! – tacy, co głośno namawiają wiernych do uczestnictwa w nabożeństwach, mimo iż wiąże się ono z łamaniem obostrzeń. Dziękują nawet ludziom za tłumne przybycie. Różnie również bywa z pilnowaniem przez kapłanów zachowywania dystansu społecznego i obowiązku noszenia maseczek.

Nic zatem dziwnego, że kościoły – w przeciwieństwie do takich galerii handlowych, kin czy zakładów fryzjerskich – rzeczywiście stają się rozsadnikami COVID-19. Skoro łamie się tam te zasady, które akurat faktycznie pomagają w zahamowaniu rozprzestrzeniania się pandemii, to naturalnym jest, że w kościele najłatwiej się obecnie zarazić.

Jest w tym też wina świeckich katolików, którzy sami z siebie olewają zasady bezpieczeństwa. Dla ochrony własnego i cudzego zdrowia warto jest zrezygnować z wizyty w świątyni (ostatnio dochodzę do wniosku, iż duchowość najlepiej rozwija się POZA jej murami), również w okresie wielkanocnym. A jeśli już ktoś naprawdę czuje potrzebę uczestniczenia w nabożeństwie, to powinien ulokować się w bezpiecznej odległości od innych ludzi i mieć na twarzy maseczkę; zdejmowanie jej do modlitw, czy śpiewów (takie przypadki wcale nie należą do nielicznych!) to bezsens, i to nad wyraz szkodliwy.

Tak naprawdę jednak wiernych obwiniam w najmniejszym stopniu, zwłaszcza tych, co udają się do kościoła głównie po to, by podreperować skołataną przez lockdown psychikę; chodzi im nie tyle o zaspokojenie potrzeb religijnych, ile po prostu o kontakt (bezpośredni, nie przez internet, do którego zresztą nie wszyscy spośród nich mają dostęp) z ludźmi oraz urozmaicenie codziennej rutyny. A że właśnie katolickie świątynie pozostaną od jutra jednymi z nielicznych niezamkniętych obiektów…

Znacznie większą winę ponoszą księża, bo to na nich spoczywa obowiązek dbania o przestrzeganie reżimu sanitarnego w parafiach. Jeśli tego nie robią, ryzykują zdrowiem i życiem własnym, a przede wszystkim swoich parafian. No, ale pewnie niejeden kapłan chce zarobić na pogrzebach…

Największą zaś winę ponoszą politykierzy Bezprawia i Niesprawiedliwości, bo to ich idiotyczne decyzje powodują, iż pandemia przybiera coraz gorszą skalę. Chodzi tu zwłaszcza o przeciwskuteczny lockdown, przyczyniający się do generowania kolejnych zakażeń, i de facto zaganiający ludzi do kościołów (o czym pisałem w jednej z niedawnych notek).

Ale cały ten problem wynika z tego, że (k)rajem nad Wisłą od 1989 roku rządzi klerykalna prawica postsolidarnościowa (PiS jest wszak jednym z jej wariantów), która realizuje interesy nie tylko świeckich kapitalistów, ale też tych, co noszą purpurę i czerń. Nie zrobi zatem nic, co spowodowałoby nadmierne uszczuplenie kościelnych funduszy. I dlatego od jutra przez co najmniej dwa tygodnie nie ostrzyżemy się u fryzjera, za to możemy spokojnie iść na mszę. Bo taca pełna być musi, amen.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor