Święta bez mięsa

Zbliża się Boże Narodzenie, czyli okres wzmożonej konsumpcji, do jakiej zachęcają nas już to media działające w interesie kapitalistów (im więcej kupimy, tym większe będą oni mieli zyski, i nieważne, że to, czego nie przeżremy, znajdzie się później na śmietniku), już to związki wyznaniowe (na czele oczywiście z Kościołem katolickim), już to źle pojęte tradycje, nakazujące obeżreć się, opić i na siłę włazić komuś (z reguły krewnym i powinowatym) na głowę. Przez to wszystko wielu z nas umyka prawdziwy sens świąt – tych oraz wszystkich innych – czyli odpoczynek, relaks, odstresowanie się, regeneracja sił.

No, ale do rzeczy. Otóż, jedną z tradycji bożonarodzeniowych jest karp (ewentualnie inna ryba) na stole wigilijnym, i dowolny rodzaj mięcha na stole we właściwe Boże Narodzenie (25 i 25 grudnia oczywiście); mamy się tym obeżreć niemal aż do pęknięcia.

W tym miejscu zaznaczyć warto, że opychanie się mięsem jest dziedzictwem sarmackim – to kuchnia szlachecka bazowała na potrawach przyrządzanych z zamordowanych zwierzaków – czyli stanowiącym przeżytek po mrocznej epoce pańszczyźnianego zniewolenia i wyzysku. Natomiast karp pochodzi prościuteńko z kuchni żydowskiej (tak, tak!), a jako główne danie wigilijne zastąpił śledzia w latach 50. ubiegłego stulecia, czyli w dobie stalinizmu, po prostu dlatego, że władze posłuchały społeczeństwa domagającego się rybki na 24 grudnia; masową hodowlę karpia można było łatwo, relatywnie tanio i szybko rozkręcić… i tak właśnie narodziła się obecna tradycja, bez której wciąż jeszcze liczni obywatele nie wyobrażają sobie Gwiazdki.

Skutkująca gigantyczną skalą mordowania, w okrutny nieraz sposób tychże ryb – oraz wielu innych zwierząt – po to, by otumaniony proletariat mógł się obeżreć, napychając przy okazji konta kapitalistycznych wyzyskiwaczy, pasożytujących na jego pracy przez okrągły rok.

Cóż, na moim wigilijnym i świątecznym stole nie będzie ani karpia, ani innej ryby, ani w ogóle żadnego mięsa. Owszem, kupię takowe, ale dla psa; on bowiem wyewoluował jako zwierzę drapieżne, w przeciwieństwie do mnie.

Z diety mięsożernej zrezygnowałem na początku tego roku (poświęciłem temu kilka notek), po tym, jak wylizałem się z COVID-19, i nie widzę żadnego, ale to żadnego powodu, by do niej wracać choćby na dwa lub trzy dni, szczególnie, że dzięki wegetarianizmowi czuję się o wiele zdrowiej niźli wprzódy. Nie zamierzam przyczyniać się do cierpienia i śmierci żywych stworzeń bardziej, niż tego wymaga karmienie czworonożnego przyjaciela, a już szczególnie nie chcę napychać kieszeni zarabiających na tymże mordzie kapitalistycznych pasożytów (właścicieli przemysłowych hodowli, czyli biznesu nie tylko bazującego na rozlewie krwi, ale też nad wyraz szkodliwego dla środowiska naturalnego i mocno przyczyniającego się do katastrofy klimatycznej). No i po cóż miałbym pochłaniać to, co mi nie smakuje i szkodzi mojemu organizmowi? Bo tak nakazuje wymyślona przez kogoś tradycja? Wolne żarty; wszystkie święta są po to, by się zrelaksować, a nie psuć humoru jedzeniem nielubianych potraw. I jeszcze płacić za śmierć żywych istot.

Owszem, świętować można, a wręcz warto (z powodów, jakie wymieniłem wyżej), lecz należy w tym celu robić to, co się lubi, w szczególności zaś to, co jest zgodne z naszym sumieniem.

Spożyję zatem potrawy, jakie nikomu nie szkodzą, i kupię ich tyle, bym mógł je spokojnie przejeść, bo wyrzucania żywności nie trawię.

A przy okazji zaoszczędzę trochę grosza.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor