Walka o papier toaletowy
Dawno,
dawno temu, bo w roku 1981, na ekrany kin wszedł
kanadyjsko-francuski film Walka o ogień (Quest for Fire) w reżyserii
Jeana-Jacques’a
Annauda, na
podstawie powieści braci
Rosny. Dziś
zaliczany jest do klasyki kinematografii, i słusznie, bo to całkiem
niezłe dzieło jest.
Fabuła
była taka: plemię neandertalczyków, którzy umieli podtrzymywać
ogień, ale nie potrafili sami go rozpalić, traci swój z
trudem hołubiony
płomień. Trzech śmiałków wyrusza w niebezpieczną podróż, by
znaleźć nowy i wrócić z nim na ojczyste bagno. Ostatecznie, po
wielu przygodach, znajdują nie tylko ogień, ale i kobietę Homo
sapiens, która potrafi go rozpalić; bohaterowie przyprowadzają ją
do swojego plemienia, które przyswaja sobie ową sztukę.
Film
ów przypomniał mi się, kiedy w ostatnich dniach obserwowałem
panikę wywołaną medialnymi informacjami na temat epidemii
koronawirusa. Ludzie rzucili się do sklepów, robiąc zapasy już to
makaronu, już to ryżu, już to papieru toaletowego. Podobno
dochodziło nawet do bójek o te towary (trudno nie mieć skojarzeń
z jaskiniowcami), zupełnie, jak gdyby toczyła się walka o
przetrwanie.
Co wywołało istny wysp memów i satyrycznych wpisów w internecie.
Gorzej, że masowo wykupywane są też leki, skutkiem czego mogą one
nie trafić do osób, które NAPRAWDĘ ich potrzebują.
Szturm
ów na sklepy przypominał
trochę filmową wyprawę neandertalczyków po ogień. O ile jednak w
filmie od zdobycia nowego płomienia zależał los plemienia, to
trudno nie odnieść wrażenia, iż zakupowe szaleństwo Polaków
zostało sztucznie wywołane i ktoś na nim zarabia.
Jasne,
sytuacja w każdej chwili może się pogorszyć, ale jak na razie
zamknięto tylko część instytucji, niektóre firmy i organizacje
przerzuciły się na pracę zdalną (te, które nie mogły tego
uczynić, pracują jak przed epidemią), wdrożono kontrole
podróżujących (na ile skuteczne, to inna sprawa), nie grożą nam
przerwy w dostawach już to żywności, już to wody czy
elektryczności, już to papieru toaletowego. Oczywiście
koronawirusa nie można lekceważyć, niemniej jednak i tak zabije on
znacznie mniej ludzi niż zwykła grypa, zatem panika jest
nieuzasadniona. Zwłaszcza
dotycząca żywności.
Nie
ma sensu na potęgę wykupywać jedzenia, którego później nie
będzie się dało rady spożyć; mam ponure przeczucie,
że już niedługo zobaczę je na śmietniku. Zapas papieru
toaletowego, owszem, można sobie zrobić, bo później się na nim
przyoszczędzi, ale tez nie ma co przesadzać.
Koronawirus
to nie ebola, nie jest aż tak niebezpieczny. Zwykła grypa zbiera
znacznie większe żniwo śmierci, no, ale nowa choroba zawsze jest
dobrym pretekstem do wywołania paniki. Na której, jak już kiedyś
pisałem skorzystać mogą politycy. Ale nie tylko oni.
Czy
sieci handlowe cieszą się z zakupowego szaleństwa Polaków? Jasne.
Zwiększą się ich zyski, również dlatego, że mają idealną
okazję do podniesienia, i to gwałtownego, cen towarów. Tak działa
kapitalizm – przy zwiększonym popycie ceny też rosną (mimo iż
teoria tzw. „wolnego rynku” mówi, że powinny one spadać). A
w okresie paniki przerażeni ludzie nie zwrócą na sztucznie
zwielokrotnioną inflację uwagi. Ot, praktyczne wykorzystanie przez
sektor handlowy doktryny szoku, opisanej przez Naomi Klein. Poza tym,
trafiła się idealna okazja do pozbycia się towarów, którym
kończy się termin przydatności do spożycia czy wykorzystania. A
że ludzika nakupią tego, co zaraz się przeterminuje? Kapitalistów
– właścicieli sieci handlowych przecież obchodzi to o tyle, że
dzięki temu będą mieli więcej kasy.
Druga
strona medalu jest taka, że w Polsce są braki, które w wypadku
epidemii (koronawirusa czy jakiejkolwiek innej; strach pomyśleć, co
by było, gdyby wirus ebola pojawił się nad Wisłą!) faktycznie
rodzą niebezpieczeństwo dla społeczeństwa, czyli dla nas
wszystkich.
Publiczna
służba zdrowia w (k)raju nad Wisłą jest, jak wiemy, chronicznie
niedofinansowana, toteż boryka się z zamykanymi szpitalami, zbyt
niskim stanem osobowym personelu medycznego w stosunku do liczby
obywateli, deficytami leków i sprzętu (respiratorów na przykład)…
Patologie te dają o sobie boleśnie znać w „zwykłych” czasach,
a w okresie epidemii mogą okazać się dosłownie zabójcze.
Niekoniecznie
dla pacjentów zarażonych koronawirusem; znacznie bardziej obawiam
się o ludzi, którym odmawia się z powodu tej epidemii leczenia
innych chorób, przekłada zabiegi, itd.
I
tym właśnie należy się martwić, a nie ewentualnym brakiem
makaronu czy papieru toaletowego w sklepie. Bo
jak nie zjemy makaronu, to nie umrzemy. Ale jeśli nie podłączą
nas do respiratora, jak najbardziej może to oznaczać kres naszego
życia.
Komentarze
Prześlij komentarz