Zaraza
Choroby,
epidemie, zarazy od zawsze budziły strach wśród ludzi;
podejrzewam, że początkiem tej prawidłowości było nabycie przez
nasz gatunek umiejętności rozpoznawania schorzeń i wykiełkowanie
świadomości, iż mogą one doprowadzić do zgonu.
Oczywiście,
rozpoznawanie chorób nie oznaczało automatycznie poznania ich
prawdziwej natury (umożliwiła to dopiero nauka w ciągu ostatnich
czterech stuleci). Toteż przez tysiąclecia schorzenia albo
niepełnosprawność uważano za karę bogów/Boga (podobnie zresztą
rzecz miała się z katastrofami naturalnymi, wojnami, głodem i
innymi nieszczęściami o masowej skali), zesłaną na ludzi
łamiących boskie prawo.
Takie
podejście do tematu znajdziemy w licznych tekstach starożytnych, w
tym w Starym oraz Nowym Testamencie, czyli w Biblii; za główną
chorobową bożą karę święta księga (a raczej księgi, Biblia
wszak składa się z licznych utworów literackich) chrześcijaństwa
uznawała trąd, którego ogromnie bano się na Bliskim Wschodzie,
skąd wywodzą się i judaizm, i chrześcijaństwo, i islam.
Przypisywanie
chorobom boskiego pochodzenia nie sprawiało bynajmniej, że nie
starano się ich leczyć. Przeciwnie, cywilizacje starożytne
rozwijały sztukę medyczną, a poziom ich osiągnięć w tym
względzie imponuje do dziś. Przykładowo, Egipcjanie potrafili
zoperować oko, traktaty medyczne Hipokratesa zawierają informacje
aktualne (częściowo przynajmniej) również współcześnie,
biblijne opisy postępowania w wypadku zarażenia się trądem to
instruktaż kwarantanny, a to, co Chińczycy od starożytności w
medycynie wypracowali, stosują z powodzeniem po dziś dzień.
Niestety,
w znacznej mierze zawaliło się to po upadku Cesarstwa
Zachodniorzymskiego w V wieku naszej ery. Europę zdominowały
wówczas kultury germańskie, a później też słowiańskie,
osiągnięcia naukowe zostały zniweczone, monopol natomiast na
wiedzę (w tym medyczną) miał Kościół, który ani jej nie
rozwijał, ani się nią nie dzielił. Średniowieczna medycyna
ograniczała się zatem do egzorcyzmów, przypalania ran i tym
podobnych „zabiegów”, na tle których najlepiej prezentowało
się ziołolecznictwo.
Tak
w każdym razie było w Europie Zachodniej i Środkowej, bo w
Bizancjum, państwach muzułmańskich, Chinach i Indiach medycyna
dalej się rozwijała.
Ale
mimo rozwoju i stosowania w praktyce wiedzy medycznej, strach przed
chorobami pozostał, a to, że w ostatnich kilku stuleciach
poznaliśmy lepiej ich naturę, przyczyny, itd., bynajmniej naszego
lęku przed nimi nie osłabiło, podobnie jak to, że coraz lepiej
potrafimy sobie z nimi radzić.
Epidemie
i pandemie wciąż nas zatem straszą – zarówno te prawdziwe
(grypa, SARS, ebola, AIDS, koronawirus, itd.), jak też fikcyjne. W
dziełach popkultury, od powieści i komiksów, poprzez filmy, po gry
komputerowe ludzkość dziesiątkują wirusy czy bakterie, które
niosą ze sobą masowe żniwo śmierci (np. zmutowana, wyhodowana
przez wojsko odmiana grypy z Bastionu Stephena Kinga), zmieniają
ludzi w zombie, wampiry tudzież inne monstra, niszczą cywilizację
lub w jakiś sposób ją przeobrażają…
Kultura
popularna ma za zadanie dostarczać nam rozrywki, ale też
katalizować nasze lęki, np. przed zagrożeniami. I taką właśnie
funkcję spełniają rozmaite dzieła odnoszące się do tematu
zarazy – pokazują, że choroby, owszem, są groźne, jasne,
trzeba się ich bać, ale jednocześnie te same dzieła dają
nadzieję, iż część przynajmniej ludzkości przetrwa, a choróbsko
zostanie zwalczone. Czytelnik, widz czy gracz ma wyciągnąć
wniosek, że należy zachować ostrożność, ale nie trzeba ulegać
panice.
I
tak będzie również z epidemią koronawirusa, znacznie mniej
groźnego, przypominam, niż grypa czy odra. W Chinach, gdzie
wszystko się zaczęło, nie ma już nowych zarażeń, wkrótce
podobnie będzie w innych częściach świta.
A
na razie – ani nie olewajmy kwarantanny, ani nie szczujmy na ludzi
zarażonych.
Komentarze
Prześlij komentarz