Imam w kościele
Dzisiaj
będzie pozytywnie i optymistycznie. Za sprawą, co ważne,
przedstawicieli dwóch religii: islamu i katolicyzmu.
Oto
szajch Osman Sharubutu, pełniący obowiązki muftiego lider
społeczności muzułmańskiej w Ghanie, pod koniec kwietnia ukończył
sto lat (szacun!). Z tej okazji wybrał się… na mszę do lokalnego
kościoła katolickiego. Tam serdecznie powitał go proboszcz Andrew
Campbell. Obaj duchowni sfotografowali się przed ołtarzem, a ich
zdjęcia wywołały furorę w internecie.
Część
muzułmanów z Ghany skrytykowała Osmana Sharubutu za wzięcie
udziału w obrzędach chrześcijańskich, większości jednak
spodobało się jego postępowanie, czyli udział w dialogu i budowie
pokoju między religiami. Nie wiem, jak na wydarzenie zareagowali
lokalni katolicy, mam jednak nadzieję, że i im spotkanie imama z
proboszczem przypadło
do gustu.
Rzecznik tego pierwszego w rozmowie z BBC zakomunikował: „Imam
zmienia narrację o islamie z religii pełnej niegodziwości,
konfliktów, religii nienawiści do innych na narrację o religii,
której misja jest zakorzeniona w cnotach miłości, pokoju i
przebaczenia” (źródło
cytatu: https://www.facebook.com/islamistablog/?epa=SEARCH_BOX).
O
czym to świadczy? Ano o tym, że wystarczy odrobina dobrej woli i
trochę otwartości na poznawanie świata tudzież innych ludzi,
zwłaszcza tych przynależących do odmiennych niż własna kultur,
by budować pokojowe relacje, w tym międzyreligijne. Wyznawcy
chrześcijaństwa (niezależnie od odłamu) i islamu rozlali
wzajemnie zbyt wiele swojej
krwi, by tego typu gestów, jak ten z Ghany, nie doceniać. Każdy,
kto buduje pokój,
nawet w społeczności lokalnej, zasługuje na najwyższe uznanie.
Dobrą
wolą i otwartością wykazali się zarówno imam Sharubutu, jak i
proboszcz Campbell. Chwała im za to! Zresztą, przyjaznych gestów
płynących ze strony chrześcijańskiej (Jan Paweł II, Franciszek)
ku muzułmańskiej i odwrotnie było wiele, zwłaszcza
w kilku ostatnich dekadach.
I
bardzo dobrze, wyznawcy poszczególnych religii nie muszą – a
wręcz nie powinni – między sobą walczyć! Owszem, i tu, i tu
działają też różnej maści fanatycy oraz
cynicy,
którzy dla celów politycznych tudzież biznesowych generują
konflikty.
Ano
właśnie. Za rzekomą „wojną kultur”, która, wedle prawicowych
propagandystów, trwa właśnie między chrześcijaństwem (szeroko
pojętym, czyli uwzględniającym katolicyzm, prawosławie i liczne
Kościoły
protestanckie) a islamem (utożsamianym z terroryzmem, choć
większość terrorystów nie miała i nie ma z tą religią zgoła
nic wspólnego), stoi przecież wielka polityka – zwłaszcza
interesy mocarstw, z USA i Rosją na czele – za wielką polityką
natomiast kryje się w cieniu wielki biznes.
Większość
bowiem toczących się w ostatnich dekach na Bliskim Wschodzie (i nie
tylko!) wojen miała na celu umożliwienie międzynarodowym
koncernom, stanowiącym wszak prywatną własność garstki
kapitalistów, położenie łapy na złożach ropy naftowej i innych
surowców (lub na roślinności porastającej Afganistan, z której
wytwarza się wysoce dochodowe substancje psychoaktywne). Na
konfliktach zbrojnych pasą się właściciele firm
zbrojeniowych, sprzedając broń wszystkim stronom (a często stron
jest wiele – vide Syria) danego
konfliktu.
No i do zniszczonego wojną państwa wejść mogą międzynarodowe
korporacje wraz z posłusznymi sobie ekonomistami oraz politykami, by
korzystając z doktryny szoku (poczytajcie sobie książkę Naomi
Klein pod tym właśnie tytułem), zbudować neoliberalną, skrajnie
wolnorynkową gospodarkę, nader korzystną dla kapitalistów
i wyjątkowo zabójczą dla społeczeństwa; próba
takiego eksperymentu podjęta została w Iraku po obaleniu Saddama
Husseina, ale się nie powiodła, podobnie zresztą jak w
Afganistanie, gdzie lokalne amerykańskie marionetki nie potrafią
poradzić sobie z talibami i uzyskać pełnej kontroli nad państwem.
Tak czy owak, wielki kapitał wyjdzie lub przynajmniej może wyjść
na swoje, obłowić się na wojnie. A że większość dochodowych
złóż surowców znajduje się na terytoriach zamieszkałych głównie
przez muzułmanów, to kapitalistom
opłaca się generować „wojnę kultur i religii”.
Dzieje
się tak nie od dzisiaj. Jeszcze w latach 70. i 80. ubiegłego
stulecia Amerykanie, reprezentując oczywiście interesy swoich
koncernów, szczodrze wspierali – pieniędzmi i bronią –
radykalne, fanatyczne ugrupowania islamistyczne. Powodem była
niechęć tychże do ZSRR; Jankesi zakładali, iż islamistyczny
terroryzm uderzy w radzieckie strefy wpływów. Nie potrafili
wszelako lub nie chcieli przyjąć do wiadomości, że liderzy
ugrupowań islamistycznych zarówno ZSRR, jak i USA uznawali za dwie
odmiany tej samej, wrogiej (przynajmniej w ich propagandzie) wobec
ich kultury i religii cywilizacji euroatlantyckiej. No to po
rozpadzie Związku Radzieckiego dalej walczyli zarówno z Rosją
(Czeczenia!), jak też z USA, które z kolei wepchnęły się
politycznie i militarnie na tereny, jakie radykalni islamiści
(Al-Kaida, talibowie, ISIS) uznawali i uznają za swoje. Zatem
krew się leje, a koncerny zbrojeniowe trzepią kasę.
Toteż
chwała imamowi i proboszczowi z Ghany, że przynajmniej oni potrafią
olać
politykę i biznes i
się dogadać.
Komentarze
Prześlij komentarz