Polskie drogi autostradami zwane

Wakacje to okres wyjazdów. Niektórzy z nas – TYLKO niektórzy, bo dalece nie wszystkich obywateli kapitalistycznej Polski w ogóle stać na wyjazd na wczasy, a część z tych, których stać, nie pojedzie, bo pracuje na śmieciówce, więc urlopu nie dostanie – wybiorą się zatem w miejsce wakacyjnego wypoczynku. Czymś jednak trzeba tam dojechać. No i oczywiście po czymś. I temu drugiemu zagadnieniu poświęcę dzisiejszą notkę.
W zasadzie każda kolejna ekipa polityczna, prowadząc kampanię wyborczą, deklaruje, ile to dróg i autostrad wybuduje. A te partie, które zostały przez konkurentów odsunięte od żłobu… znaczy, przepraszam, straciły możliwość utworzenia rządu, chcąc odzyskać wyborców, chwalą się, ile to dróg i autostrad wybudowały. Niedawno, przykładowo, na profilu działaczki PO widziałem zestawienie – mające na celu obalić tezę, iż partia ta przez osiem lat swoich rządu nie zrobiła nic – w którym Platforma pokazywała swoje osiągnięcia w różnych dziedzinach; podano m. in., ileż to kilometrów autostrad oddano do użytku, kiedy sprawowała ona władzę.
Cóż, każde ugrupowanie ma święte praw chwalić się swoimi osiągnięciami (o ile, rzecz jasna, takowe ma, bo po 1989 roku były w Polsce ekipy rządzące, które pozostawiły po sobie głównie ruinę gospodarczą i instytucje sparaliżowane czystkami personalnymi); Platformie (anty)Obywatelskiej też tego nie odmawiam. Zastanawiam się wszelako, czy partia chwaląca się akurat autostradami, nie kopie sobie przypadkiem politycznego grobu. A zastanawiam się, gdyż sam jestem kierowcą, i parę ładnych razy w roku autostradą się przemieszczam, o czym za chwilę.
Po pierwsze, budowa tego typu tras to kwestia dość złożona; w tej dziedzinie bynajmniej nie wszystko zależy od woli i kompetencji polityków. Zauważmy, że w (k)raju nad Wisłą wielu odcinków takich czy innych dróg – tych, które wybudowano i oddano do użytku za rządów koalicji PO-PSL, też to dotyczy – by nie było, gdyby nie fundusze unijne; toteż chwalić należy nie tylko rządzących, ale przede wszystkim Unię Europejską. Jeśli politycy z takiej czy innej formacji mają tu swoje osiągnięcia, to właśnie w dziedzinie pozyskiwania europejskich funduszy (a rząd Tuska pod wym względem wypadł, trzeba uczciwie powiedzieć, nieźle) i ich wydatkowania (z tym w Polsce ogólnie jest kiepsko, znaczne środki idą na nikomu niepotrzebne szkaradztwa).
Po drugie, w (k)raju nad Wisłą autostrad jest bardzo mało – i właśnie w tym względzie wystosowuję do polityków ostrzeżenie, by się nimi nie chwalili. Owszem, dróg oznaczonych jako autostrady faktycznie przybywa, niemniej jednak zdecydowana większość z nich na to miano NIE ZASŁUGUJE. Podam przykład. Jeżdżąc z Małopolski na Podkarpacie, przemieszczam się autostradą A4, odcinek Kraków-Tarnów (faktycznie wydłużony za rządów PO-PSL). Z całej jego długości autostradą da się nazwać jedynie trójpasmową obwodnicę Krakowa, reszta – podobnie jak zdecydowana większość polskich „autostrad” - to zwyczajna dwupasmówka, która nader szybko się blokuje, kiedy ruch jest większy (zwłaszcza, że jeżdżą tamtędy tiry), a czasem i korkuje. Jakość asfaltu na nowym odcinku też nie powala. Nadto, nie ma zjazdu na Jasło, co jest ogromnym błędem; większość pojazdów, które udają się na południowy wschód Polaki, a nie mają potrzeby kierować się na Dębicę i Rzeszów, jedzie przez Tarnów, co potężnie obciąża to miasto, w niekorzystnych sytuacjach generując korki. Sama jazda nowym odcinkiem A4, okej, skraca podróż, ale jego główną zaletą pozostaje na razie to, że jest bezpłatny. Wkrótce jednak pojawią się tam bramki do ściągania opłat, jeśli zaś te będą wysokie, korzystanie z tej trasy najpewniej przestanie być opłacalne.
No właśnie, i tu dochodzimy do tego, co po trzecie. Otóż, po transformacji ustrojowej 1989 roku i restauracji nieludzkiego systemu kapitalistycznego w jego barbarzyńskim, neoliberalnym wydaniu, kompletnie zniszczono system państwowy budowy i utrzymania autostrad. Postsolidarnościowe ekipy rządzące uznały radośnie, iż nie tylko je wybudują, ale też utrzymają prywatni inwestorzy, wedle wolnorynkowych reguł. Doprowadziło to do tego, że polskie „autostrady” są nimi, jak wspomniałem, tylko z nazwy, koszty ich budowy były gigantyczne, jakość jest marna, a opłaty za przejazd ogromnie wysokie – wiadomo, prywaciarz musi sobie zarobić – i wszystko wskazuje, że będą stale rosły. Czynniki te, wobec postępującej pauperyzacji większości społeczeństwa, sprawić mogą, iż w najbliższych latach tymi trasami mało kto będzie podróżował; będzie to zwyczajnie zbyt drogie.
Nie ma się co oszukiwać, budowa autostrad – i innych typów dróg – to jedna z licznych porażek kapitalistycznej Polski, częściowo tylko złagodzona przez członkostwo w Unii Europejskiej i fundusze, jakie stamtąd pozyskujemy. Które to fundusze mogą okazać się zmarnowane, jeśli podróż tymi imitacjami autostrad będzie dla obywateli zbyt kosztowna. Gdybym więc był politykiem, tego typu „osiągnięciami” zdecydowanie bym się nie chwalił. Nie pozwoliłby mi na to instynkt samozachowawczy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor