Niewiarygodny sojusznik
W ostatnich dniach pełno jest opinii, że USA porzuciły Ukrainę. Wynikają one z tego, że administracja Trumpa wstrzymała resztki pomocy dla tego naddnieprzańskiego państwa. Tak naprawdę jednak, pomoc owa zaczęła się zmniejszać jeszcze pod koniec kadencji Joego Bidena, a Europa, Środkowo-Wschodnią oczywiście wliczając, z orbity zainteresowań Stanów, coraz mocniej skupionych na Pacyfiku, wypadać zaczęła jeszcze za Baracka Obamy.
Żadnego wszelako zaskoczenia w tym nie ma. USA osiągnęły swój cel, którym było osłabienie polityczne i militarne Rosji, do czego wojna się przyczyniła, i teraz dążą do tego, aby za wschodnią flanką NATO znów zrobiło się spokojnie; jak pisałem wczoraj, Trump z Putinem podzielili też strefy wpływów w Ukrainie. Tyle, że w odróżnieniu od poprzedników, amerykański prezydent nie zachowuje się w sposób dyplomatyczny, lecz usiłuje wpłynąć na Wołodymyra Zełeńskiego drogą wymuszeń, zupełnie jak Adolf Hitler w latach 30.
Wcześniej Stany Zjednoczone sukcesywnie porzucały swoich „sojuszników”, kiedy przestawali oni być potrzebni. Niedawnym przykładem byli Afgańczycy, których administracja Bidena ot, tak zostawiła na pastwę talibów.
Za udział państw NATO (w tym niestety Polski) w haniebnej inwazji na Irak z 2003 roku też żadnych wymiernych wyrazów wdzięczności nie było.
Jednym z paskudniejszych przykładów takiego działania USA był Wietnam. Po zawarciu rozejmu z władzami Wietnamu Północnego, wojska amerykańskie po prostu wyniosły się z Południowego, pozostawiając dotychczasowych sojuszników bez pomocy. I mając gdzieś własnych żołnierzy, jacy tam przez lata ginęli i cierpieli za interesy wielkiego kapitału. Gdyby pogrzebać w dziejach, pewnie znalazłoby się więcej takich sytuacji.
Wynikają one po prostu z faktu, że Stany Zjednoczone Ameryki są imperium. Czyli ogromnym państwem, supermocarstwem, mającym globalne interesy i na nich skupionym. Właśnie na interesach. Podobnie rzecz się ma z Rosją czy Chinami, a jeszcze na początku XX wieku – z Wielką Brytanią i przez pewien czas Japonią. Państwa takie nie mają ani stałych sojuszników, ani stałych wrogów, lecz stałe interesy. Czyli sojuszników i wrogów dobierają sobie w zależności od tego, kto lepiej owe interesy pomoże zrealizować.
Waszyngton uznał więc, że dalsze pomaganie Ukrainie w wojnie z Putinem się nie opłaca. Znacznie większe profity jankeskim koncernom zbrojeniowym przynosi rzeź Gazy i inne zbrodnie Izraela, przeto właśnie on jest aktualnym sojusznikiem Stanów. Jak długo nim pozostanie, będzie to zależało od sytuacji na Bliskim Wschodzie. A że Izraelem rządzą faszyści…
I tak, sojuszu polsko-amerykańskiego też nie ma; jest tylko nasza przynależność do NATO (prawdziwych sojuszników winniśmy szukać wśród państw europejskich, z czego nasi co mądrzejsi politycy chyba wreszcie zaczęli zdawać sobie sprawę). Tak naprawdę, wystąpił on tylko trzykrotnie. Po raz pierwszy, kiedy Kościuszko i Pułaski wzięli udział w wojnie o niepodległość USA, zwanej Rewolucją Amerykańską (XVIII wiek). Po raz drugi w trakcie wojny polsko-bolszewickiej (1920-21), kiedy wsparli nas amerykańscy piloci, wśród których był Merian C. Cooper, późniejszy twórca postaci King Konga. Za trzecim razem, tuż przed pierwszą wojną w Zatoce Perskiej, polscy agenci pomogli ewakuować amerykańskich z Iraku, w zamian za co umorzono część naszego zadłużenia zagranicznego. Czyli tak w zasadzie dwa do jednego dla Polski…
Czy gdybyśmy zostali zaatakowani przez jakiegoś wroga zewnętrznego, np. Rosję (w co wątpię), USA udzieliłyby nam pomocy? Cóż, prędzej należałoby się jej spodziewać po europejskich państwach NATO; Stany pomogłyby tylko, gdyby w Waszyngtonie uznano to za opłacalne. Mowa oczywiście o pomocy militarnej, bo polityczne wsparcie polegające na wygłaszaniu kwiecistych przemówień zostałoby udzielone.
Mówiąc krótko, USA wiarygodnym sojusznikiem nie są. Dlatego tak bardzo potrzebny jest europejski system obronny.
Komentarze
Prześlij komentarz