Czy to potrzebne?
Niedawno pan premier Tusk Donald ogłosił pomysł obowiązkowych szkoleń wojskowych dla mężczyzn (ciekawe, dlaczego nie poszedł śladem Izraela i nie zaproponował takiego rozwiązania również dla kobiet?). Przychylne mu media szybko zmieniły jego narrację, iż nie miałby to być obowiązek, lecz zachęcanie do odbycia takowego przeszkolenia, które i teraz jest możliwe, ale zapewne cieszy się zbyt małą, zdaniem szefa rządu, popularnością. Oczywiście, miałoby ono w założeniu przygotować polskie społeczeństwo, a konkretnie męską jego część, do ewentualnej wojny, jakkolwiek żadna na razie Polsce nie grozi (no, chyba, że Trump wywoła trzecią światową, ale ta będzie nuklearna, co oznacza, że żadne szkolenia nie pomogą jej przetrwać).
Reakcje na pomysł pana Tuska były różne. Najbardziej niechętnie komentowali go skrajnie prawicowi faceci, czyli ci, co werbalnie są najagresywniej wojowniczy i prowojenni. Dużo padło pytań takich jak to, które zadałem powyżej – dlaczego szkoleni mieliby być tylko mężczyźni, skoro kobiety też wstępują do armii (zawodowej oczywiście, czyli takiej, jaka powinna być)? Tu czy tam zastanawiano się nad sensem tego typu działania. Magdalena Biejat na jednym ze swoich spotkań wyborczych na zadane pytanie odpowiedziała (moim zdaniem trafnie), że bardziej od szkoleń typowo wojskowych wolałaby takie z obrony cywilnej, np. z udzielania pierwszej pomocy, gdyż to one w razie czego byłyby bardziej przydatne.
Co do mnie, to opowiadałbym się właśnie za szkoleniami z obrony cywilnej – czy miałyby one być obowiązkowe, czy dobrowolne, to już kwestia do dyskusji. Tylko oczywiście musiałyby mieć odpowiedni poziom, bo kiedy przypomnę sobie przysposobienie obronne z liceum, dochodzę do wniosku, iż gdyby miały tak wyglądać, byłyby stratą pieniędzy (więcej o takiej na przykład pierwszej pomocy dowiedziałem się na kursie prawa jazdy niż na lekcjach w szkole). Co do szkoleń wojskowych, to oczywiście niech będą, ale dla chętnych, niezależnie oczywiście od płci.
Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, lecz na podstawie tego, co czytam, wiem, iż współczesna armia każdego państwa, aby była skuteczna, składać się musi z profesjonalistów, czyli być zawodowa. Sama nauka obsługiwania nowoczesnego sprzętu wojskowego – takiego chociażby jak ten, który na potęgę kupujemy w Korei Południowej – zajmuje sporo czasu i pochłania niemało kosztów. Cóż, rozwój technologiczny poszedł naprzód od czasu, kiedy żołnierz dostawał (przy dobrych układach) karabin i u musiał wiedzieć, którym końcem strzela i co nacisnąć, aby wystrzał nastąpił.
Czy zatem pomysł premiera jest całkowicie wyprany z sensu? Nie powiedziałbym.
Jak wspomniałem wyżej, byłbym bardzo za szkoleniami z obrony cywilnej. Czysto wojskowe też mogłyby się przydać – oczywiście dla chętnych, gdyż wprowadzanie takiego obowiązku jest niedzisiejsze i w sumie szkodliwe – zwłaszcza w przypadku klęski żywiołowej; osoby z przeszkoleniem wojskowym są wówczas niezbędne. To, jak konkretnie takie kursy miałyby wyglądać, należałoby oczywiście pozostawić ekspertom; polityków do określania ich kształtu raczej bym nie dopuszczał.
Gorzej, że za propozycją Donalda Tuska kryje się nie tyle chęć autentycznej poprawy zdolności obronnych polskiego społeczeństwa, ile tępy militaryzm, straszenie Polaków wojną (w domyśle – oczywiście z Rosją) i kolejna próba przypodobania się amerykańskim imperialistom. A zarazem odwracanie społecznej uwagi od autentycznych problemów, takich jak coraz większe trudności na rynku pracy.
Patrząc na rzecz całą od tej strony, warto zadać sobie pytanie, jaki jest RZECZYWISTY cel szkoleń zaproponowanych przez Donalda Tuska… Biorąc bowiem pod uwagę, że jest on politykiem prawicowym, wiele złego można i należy się po nim spodziewać.
Komentarze
Prześlij komentarz