Minister psucia stosunków

Tegoroczny Campus Polska Przyszłości (czy jak się ta impreza nazywa) miał prawdziwego pecha do zaproszonych gości-polityków; w zasadzie chyba tylko Włodzimierz Czarzasty wypadł dobrze, w tym sensie, że nie narobił metaforycznej kupy. Tymczasem premier Donald Tusk i minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz pokazali swoje prawdziwe, czyli straszliwie zacofane i bliskie faszyzmowi oblicza (napisałbym, że to dobrze, ale nie liczę, iż ich wyznawcom otworzą się oczy), a inny zaproszony wywołał niezłą burzę.

Otóż, na Campusie pojawił się pan Dmytro Kułeba, minister spraw zagranicznych Ukrainy. Jedna z uczestniczek wydarzenia zapytała go – uprzejmie, dodajmy, i merytorycznie – jak się ma kwestia ekshumacji ofiar Rzezi Wołyńskiej. Tu warto przypomnieć, że jest z tym problem, gdyż władze ukraińskie programowo lansują kult banderowców i kwestionują ich zbrodnie, a ta popełniona na Wołyniu była jedną z najgorszych i najbardziej przerażających. Pan minister odpowiedział cokolwiek wymijająco, że wszystko będzie dobrze… a potem przypomniał, że i Ukraińcy mają swoje rachunki krzywd w Polsce. Zamiast jednak powołać się na polską kolonizację Kresów, podał przykład Akcji „Wisła” (1947 rok), podczas której licznych Ukraińców i – zwłaszcza – Łemków wysiedlono z Polski południowo-wschodniej, głównie Bieszczad, na Ziemie Odzyskane, znacznie lepiej rozwinięte pod względem gospodarczym. Przesiedlenia te były przymusowe i w ich trakcie zapewne ucierpieli niewinni ludzie, niemniej…

Ani właśnie. Pan minister Kułeba powiedział, że wyrzucono ich z „terytoriów ukraińskich”. I te słowa wywołały wściekłość w Polsce. Głównie na skrajnej prawicy, zwłaszcza u hitlerowców z Konfederacji oraz klerofaszystów z Bezprawia i Niesprawiedliwości, acz nie tylko, bo wiele umiarkowanych osób też oceniło je bardzo krytycznie.

Ukraińskie MSZ, trzeba oddać honor, szybko połapało się, jaką gafę strzelił jego szef i sprostowało, że pan Kułeba nigdy nie wysuwał żadnych roszczeń terytorialnych wobec Polski i chodziło mu po prostu o to, że Ukraińców wyrzucono z ich domów (choć na terenach, gdzie wówczas zamieszkiwali, stanowili oni mniejszość).

Cóż, pomyj na ministra Kułebę wylewać nie zamierzam. Powiedzmy, że przyjmuję, iż po prostu źle się wysłowił. Niemniej przyznać trzeba, że sformułowanie, jakiego użył, z punktu widzenia stosunków polsko-ukraińskich by było wielce niefortunne… delikatnie rzecz ujmując. Oczywiście, że po OBU stronach jest wiele wzajemnych żalów i pretensji, często uzasadnionych; zgadzam się również z ministrem, iż przeszłość należy zostawić historykom, gdyż jeśli politycy zaczną ją rozgrzebywać, tylko szkód narobią. No i pan Kułeba narobił, choćby mimowolnie.

Jego wypowiedź położy się mniejszym lub większym cieniem na współpracy polsko-ukraińskiej, stając się jeszcze jednym cierniem, jaki ją utrudnia. Co gorsza, nader skutecznie wzmacnia anty-ukraińskie nastroje w Polsce, a te są coraz silniejsze, głównie za sprawą działań wspomnianej wyżej skrajnej prawicy, ale też przyczyniły się do tego zachowania niektórych środowisk ukraińskich, które zdają się zbyt wiele od Polski i Polaków oczekiwać. Przy czym nie mam oczywiście nic przeciwko temu, aby Ukraińcy osiedlali się w Polsce i mieli tu dobrą pracę. Jednakże wyjeżdżanie z nacjonalizmem czy kultem Bandery to gruba przesada.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Otóż, Akcję „Wisła” oceniać można różnie. Brzydkie w niej było to, że opierała się na odpowiedzialności zbiorowej. Była jednak – o czym pan Kułeba wspomnieć nie raczył – następstwem straszliwych zbrodni, jakich bandyci z OUN-UPA (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów-Ukraińska Armia Powstańcza) dopuszczała się w Bieszczadach, tak jak wcześniej na Wołyniu i Galicji Wschodniej. Na terenie Podkarpacia banderowcy współdziałali zresztą z polskimi „wyklętymi”, mordując ludność cywilną (Polaków, Żydów, Łemków), atakując posterunki milicji oraz jednostki wojskowe, a przede wszystkim rabując i gwałcąc. Innego sposobu, aby rozbić tę zbrodniczą organizację, w 1947 roku prawdopodobnie nie było… biorąc pod uwagę ówczesne warunki, Akcja „Wisła” i tak wydaje się rozwiązaniem stosunkowo łagodnym. Dodajmy, że wielu banderowców, jacy trafili po niej do polskich więzień, dość szybko zostało objętych amnestią, po czym wiedli normalne życie; przykładowo, sekretarz Stepana Bandery pracował w jednym z bieszczadzkich PGR-ów.

O zbrodniach OUN-UPA, które wywoływały często brutalną polską reakcję (trudno głaskać po głowie kogoś, kto żywcem nabija dzieci na płoty, a ich rodziców obdziera ze skóry) pan Kułeba wspomnieć nie raczył. A to z tej przyczyny, iż ukraiński nacjonalizm, czyli banderyzm, jest jedną z podstaw ideologicznych polityki obecnej Ukrainy, co najmniej od kilkunastu lat. Współcześni banderowcy też zresztą dopuszczali się paskudnych zbrodni na ludności rosyjskojęzycznej i mniejszościach, np. w Odessie czy Donbasie; ich okrutne czyny stanowiły jedno z uzasadnień najpierw dla rosyjskiej aneksji Krymu, a potem dla działań w Donbasie i wreszcie do wojny rozpoczętej 24 lutego 2022 roku. Kult Bandery i nacjonalizm bardzo więc Ukrainie szkodzą, nie tylko na linii stosunków z Polską.

Jeżeli pan Dmytro Kułeba nie zamierza psuć tych ostatnich, a przede wszystkim wywoływać wrogości wobec Ukraińców mieszkających w Polsce (zwłaszcza uchodźców wojennych, migrantów zarobkowych czy studentów), powinien bardziej uważać na dobór słów oraz trzymać się prawdy historycznej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Złodziej, karierowicz, prezes

Zgon fanatyczki

Bez zasług