Ręce do pracy

Jednym z częściej powtarzanych – zwłaszcza przez środowiska prawicowe, ze szczególnym uwzględnieniem neoliberalnych – mitów jest to, że w Polsce „brakuje rąk do pracy”. W związku z tym głosiciele owego poglądu twierdzą, że potrzebujemy Ukraińców, bo pracują oni jeszcze taniej niż my, Polacy, skutkiem czego podtrzymują naszą gospodarkę, a poza tym pomysły skrócenia czasu pracy są złe.

Co do idei, byśmy pracowali krócej, jest to trend ogólnoświatowy, zaś u nas od lat promuje ją partia Razem (i cała Lewica), a ostatnio w nieco innej formie zaczął ją lansować również Donald Tusk. Liderowi PO w tej sprawie nie wierzę, co nie zmienia faktu, iż sam pomysł skrócenia czasu pracy – oczywiście bez zmniejszenia wynagrodzeń! – jest jak najbardziej słuszny. Jak niejednokrotnie pisałem, wdrożenie takiego rozwiązania bardzo pozytywnie wpłynęłoby na stan zdrowia fizycznego oraz psychicznego pracowników, zwiększyłoby wydajność pracy (a wraz z nią oczywiście kondycję przedsiębiorstw), no i pomogłoby w walce z bezrobociem, bo trzeba byłoby zatrudniać więcej ludzi, zamiast, jak to się obecnie często dzieje, przeciążać obowiązkami małą ich liczbę. No i jesteśmy jednym z najdłużej i najciężej pracujących społeczeństw, zaraz za Rosjanami, Meksykanami, Koreańczykami Południowymi tudzież Grekami, a mimo to marnie zarabiamy.

Jednakże neoliberałowie oraz inni prawacy kwiczą (przepraszam świnie za użycie tego słowa), że skrócenie czasu pracy w Polsce jest niemożliwe, bo… no właśnie, jakoby miało brakować rąk do wykonywania tejże. Cóż, na początku notki wspomniałem, że jest to mit, innymi słowy – łeż, brednia, bzdura, trzecia prawda Tischnerowska.

W (k)raju nad Wisłą naprawdę ma, a raczej miałby kto pracować, i to zarówno, jeśli chodzi o jego obywateli, jak też migrantów czy uchodźców, z Ukrainy chociażby. Problemem – jak najbardziej realnym – nie jest bowiem rzekomy brak siły roboczej, lecz patologie naszego targu niewolników, dla niepoznaki zwanego rynkiem pracy, wynikające wprost z wypaczeń stanowiących nieodłączne elementy nieludzkiego systemu kapitalistycznego, zwłaszcza w wydaniu neoliberalnym, jakie u nas wdrożyli solidaruchy.

Rzecz cała najogólniej sprowadza się do tego, że podjęcie zatrudnienia w Polsce bardzo często okazuje się… nieopłacalne. Wynagrodzenia są bowiem niskie, nazbyt często niepozwalające się utrzymać (stąd zjawisko pracujących ubogich, coraz powszechniejsze w większości państw kapitalistycznych, pośród których nasze wyjątku zdecydowanie nie stanowi!), a dodatkowo redukowane przez same koszta związane z początkiem i kontynuowaniem kariery w danym zawodzie: dojazdem do roboty lub wynajmem mieszkania, zakupem potrzebnych rzeczy, itd.; określa się je mianem bariery wejścia, która może skutecznie uniemożliwić podjęcie pracy, jeśli jest zbyt wysoka w stosunku do zarobków.

Są to, jak wielokrotnie pisałem, ponure konsekwencje kapitalistycznych plag, jakie od wielu lat uderzają w nasz proletariat: bezpłatnych staży (dziękuję, panie Tusk, za legalizację tej pańszczyzny!), umów śmieciowych, wymuszonego samozatrudnienia, braku państwowej polityki realnej walki z bezrobociem (urzędy pracy służą w zasadzie chyba tylko kamuflowaniu jego realnej skali, czyli zniechęcaniu ludzi do rejestrowania się jako bezrobotni), traktowania pracowników jako parobków przez kapitalistów oraz „Januszów biznesu” (nieuczciwych małych i średnich przedsiębiorców, czerpiących zyski z eksploatowania zatrudnionych i oszukiwania klientów), zbyt wysokiego wieku emerytalnego tudzież podobnych negatywów. Państwo rządzone przez prokapitalistyczną prawicę postsolidarnościową nic z tymi patologiami nie robi, a wręcz je wspiera.

A później prawicowcy – politycy i różni „eksperci” i analitycy – dziwią się, że Polscy nie chcą wykonywać roboty za kilka złotych na godzinę lub miskę ryżu, bo muszą do niej wręcz dopłacać, i która w dodatku przemęczy ich, zestresuje, zrujnuje zdrowie we wszystkich jego wymiarach; innymi słowy, zredukuje człowieka do roli li tylko narzędzia służącego maksymalizacji zysków prywatnych właścicieli środków produkcji. Przecież kilkumilionowa emigracja zarobkowa po naszym wejściu do Unii Europejskiej nie wzięła się znikąd, lecz właśnie z KONIECZNOŚCI zalezienia roboty, wynagrodzenie za którą pozwala na zaspokojenie potrzeb bytowych, a przy odrobienie szczęścia wiąże się ona również z dobrymi warunkami oraz szacunkiem ze strony szefostwa. Ci nasi rodacy, co teraz pracują w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Francji, państwach skandynawskich, itd., mogliby zostać w Polsce i rozwijać tutejszą gospodarkę, gdyby zaoferowano im godne warunki zatrudnienia, a przede wszystkim odpowiednio zapłacono za ich wysiłek. Tak się nie stało, nasz dziki rynek pracy ich zniechęcił… no to teraz prawica drze się o Ukraińców, chcąc uczynić z nich parobków. Ci wszelako głupi nie są i na złych warunkach zasuwać nie chcą; liczni przybysze zza wschodniej granicy domagają się poszanowania swoich praw pracowniczych, czym, swoją drogą, wzbudzają mój szacunek.

Mówiąc krótko, będzie płaca, będzie i praca.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor