Sumienie i wychowanie

Generalnie, pozostaję zwolennikiem świeckich pogrzebów (ślubów zresztą też, tyle że ślub w życiu człowieka jest wydarzeniem mniej lub bardziej prawdopodobnym, podczas gdy śmierć i pochówek – pewnym); mój wymarzony to rozsypanie prochów. Kiedy rozmawiam na ten temat – przy okazji konwersacji o Kościele katolickim w Polsce – z różnymi swoimi znajomymi (przeważnie chodzi o osoby starsze, które stereotypowo winny być zanurzone mentalnie w dość prymitywnym katolicyzmie w stylu prymasa Wyszyńskiego… no, ale na szczęście stereotypy nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością), z reguły podchodzą one do tego mojego marzenia z pełnym zrozumieniem, podobnie jak do jego uzasadnienia (nie chciałbym, żeby na moim zgonie zarobiła organizacja ukrywająca zbrodnie pedofilskie swoich funkcjonariuszy oraz posługująca się językiem Hitlera, nie Chrystusa, do czego wrócę w dalszej części tekstu). Zdarzają się wszelako wyjątki.

Ot, niedawno spotkałem się ze swoją krewną – też seniorką – i rozmowa jakoś tak zeszła na tematykę pochówkową. Kiedy poinformowałem, iż pragnę mieć po przejściu do Nawii pogrzeb najlepiej w formie rozsypania prochów, przyjęte zostało to obojętnie. Gorzej, kiedy wspomniałem, że marzę o świeckiej ceremonii; wówczas usłyszałem w odpowiedzi coś takiego: „Nie odchodź od Kościoła! To jest dom boży! Nie odchodź od Kościoła, boś został w nim wychowany, odmawiałeś modlitwy, a twoim zmarłym rodzicom byłoby przykro”.

Cóż, nie wiem, jaką – i czy jakąkolwiek – przykrość odczuwają nasi przodkowie, którzy odeszli do zaświatów, niemniej jednak mój ojciec wiedział, że przestałem uczestniczyć w obrzędach religijnych, gdyż stało się to za jego życia; może się trochę dziwił, niemniej zaakceptował tę moją decyzję. Teraz jednak co innego jest istotne.

To mianowicie, że argument, by nie odchodzić od Kościoła katolickiego (prawidłowość ta dotyczy zresztą wszystkich innych związków wyznaniowych), bo się zostało w nim wychowanym, faktycznie bywa używany jako broń przeciwko trwającej w Polsce laicyzacji, młodych zwłaszcza pokoleń. Z powodu tegoż wychowania takie odejście zakrawać miałoby na jakąś zdradę czy coś w ten dekiel. Oczywiście, jest to argument kompletnie nietrafny, z kilku powodów. Poniżej podaję przykładowe.

Zerwanie z konkretnym związkiem wyznaniowym – czy to poprzez formalną apostazję, czy to zwyczajnie zaprzestając uczestniczenia w nabożeństwach/obrzędach – nie musi oznaczać rezygnacji z wiary rozumianej jako uduchowienie i będącej czymś najzupełniej osobistym, rozwijającym się (lub nie) w świadomości poszczególnych jednostek ludzkich. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, iż tak pojmowana wiara/duchowość znacznie lepiej rozwija się poza murami świątyń, niż w ich obrębie. To wszakże, jako się rzekło, rzecz indywidualna, zależna od naszego osobistego podejścia do sprawy.

Dalej, wychowanie nie jest, a w zasadzie nie powinno być programowaniem na całe życie. Owszem, winno ono wpajać człowiekowi określone zasady moralne czy etycznie, jednakże nie może prowadzić do hodowli bezmyślnych cyborgów, co działają pod ustalone odgórnie, sztywne wzorce, nie potrafiąc się od nich wyzwolić. Przykładowo, to, że faktycznie wychowywano mnie na katolika (acz moi rodzice żadnymi fanatykami religijnymi nie byli; ot, ludzie wierzący, a mama praktykowała okazjonalnie), nie oznacza, że nie dostrzegam patologii Kościoła katolickiego jako organizacji, np. pedofilskich zbrodni popełnianych przez kler (niecały oczywiście) i ukrywanych przez hierarchów, pazerności i pasożytowania na ludzkiej religijności, wstecznictwa światopoglądowego (coraz częściej przybierającego formę zwyczajnej ciemnoty), posługiwania się iście hitlerowską mową nienawiści (Jędraszewski, Rydzyk, itd.)… wymieniać jeszcze?

No właśnie, i tu dochodzimy do sprawy kluczowej, acz też mającej wymiar stricte osobisty, czyli do sumienia. Otóż, w żadnym razie nie uważam się za jednostkę szczególnie przyzwoitą ani bardziej moralną niż cała reszta populacji. Nie samo dobro czynię w życiu, mam swoje wady i popełniam błędy. Ani ze mnie święty, ani (być może) degenerat; pod względem etycznym lokuję się zapewne gdzieś w okolicach przeciętnej. Nie oznacza to, że mam przykładać rękę do wyżej wymienionych patologi, spośród których część uważam ni mniej, ni więcej, za zbrodnie. A tak właśnie czyniłbym, nie tyle uczestnicząc w katolickich nabożeństwach, ile finansując – poprzez płacenie za pogrzeb chociażby lub namawianie do tego spadkobierców – organizację, która się ich dopuszcza. Tak, bo grzechy Kościoła mają wymiar nie tylko jednostkowy, ale też organizacyjny; przykładowo, o ile czynów pedofilskich dopuszczają się poszczególni księża lub zakonnicy, o tyle tuszowanie ich przybrało formę zinstytucjonalizowaną. Czysto nazistowskie odczłowieczanie osób LGBT to nie tylko wina konkretnych duchownych czy hierarchów, ale stanowi integralny element przekazu Kościoła katolickiego w Polsce (nie wiem, jak w innych państwach, gdzie związek ów wyznaniowy funkcjonuje). I tak dalej. A skoro wpojono we mnie w dzieciństwie pewne zasady etyczne, zaś organizacja, do której formalnie przynależę, zasady owe łamie, nie muszę uczestniczyć w jej działaniach, i koniec.

No i trzeba pamiętać, iż Kościół katolicki degeneruje się od czasów Konstantyna Wielkiego (pisałem o tym w notce Zepsuty Kościół), o ile nie jeszcze wcześniejszych, niemniej jednak w (k)raju nad Wisłą proces tejże degeneracji wydatnie przyspieszył w ciągu trzech ostatnich dekad, a to dlatego, że polscy hierarchowie i duchowni dostali – a w zasadzie CAŁY CZAS DOSTAJĄ – zbyt wiele przywilejów politycznych, prawnych tudzież finansowych od prawicy postsolidarnościowej. Zatem Kościół z mojego dzieciństwa i okresu młodzieżowego (lata 90. i przełom stuleci) był zupełnie inny niż obecny, tzn. też zdegenerowany, ale jednak w cokolwiek mniejszym niźli teraz stopniu. Toteż argument z wychowaniem najzwyczajniej w świecie się zdezaktualizował…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor