Bankowy dostatek

Kapitalistyczna, prawicowa propaganda głosi, że w Polsce mamy dostatek. Jakoby zapanował on po 1989 roku, wypierając wcześniejszą, PRL-owską biedę. Wmawia się tak zwłaszcza młodym pokoleniom, tresowanym jednocześnie do półniewolniczego zasuwania, częstokroć w oparciu o umowy śmieciowe lub wymuszone samozatrudnienie, za głosowe stawki – bo przecież, jeśli młodzi ludzie oczekiwali będą, że praca pozwoli im zarobić na utrzymanie, uznani zostaną za „roszczeniowych”. Ale wracając do owego „dostatku”, to jego rzekomym objawem ma być większa niż w poprzednim ustroju dostępność dóbr. I faktycznie, panuje obfitość tychże, kiedy jednak przychodzi do kupowania konkretnego towaru... No właśnie, to popatrzmy, jak się rzeczy mają, czyli kto w kapitalistycznej III RP NAPRAWDĘ funkcjonuje dostatnio.

Po 1989 roku państwo polskie de facto zaprzestało prowadzenia polityki mieszkaniowej. Scedowana ona została na samorządy gminne; większość spośród nich może jednak li tylko wyprzedawać swoje zasoby lokali mieszkalnych, jeśli zaś chodzi o budowę nowych, to pozostaje im tylko wpuszczenie na swój teren deweloperów, z reguły zainteresowanych stawianiem kosztownych apartamentowców dla najzamożniejszych burżujów. Owszem, były też rządowe programy mieszkaniowe, lecz szczątkowe i nakierowane nie na zaspokojenie ludzkich potrzeb związanych z dachem nad głową, ale na nabicie kabzy prywatnemu kapitałowi w postaci właścicieli firm deweloperskich. Jeśli zatem nie mamy szczęścia odziedziczyć czterech ścian po rodzicach lub dziadkach, pozostaje nam kupno własnego na tzw. „wolnym rynku”, ewentualnie budowa domu rodzinnego. Okej, jest też opcja wynajmu, ten wszelako pozostaje w (k)raju nad Wisłą równie drogi, co rata kredytu hipotecznego a przez to często nieopłacalny. No to bierzemy kredyt hipoteczny na kupno mieszkania lub budowę domu (na potrzeby niniejszych rozważań pomijam fakt, iż bank może nam takowego nie udzielić, jeśli nie mamy stabilnego zatrudnienia oraz ogromnego wkładu własnego)… i spłacamy go przez resztę naszego życia, a bywa, że część rat przejdzie na naszych potomków. Dopóki zaś go nie spłacimy, lokal pozostanie tak naprawdę własnością banku.

Większość z nas potrzebuje też czterech kółek. Są bowiem zawody, których nie da się wykonywać – lub jest to nad wyraz kłopotliwe – bez prawa jazdy i samochodu… a nie każda firma udostępnia służbowy. Poza tym, liczba połączeń komunikacji publicznej została w Polsce po 1989 roku mocno ograniczona, są miejscowości, z których bez auta praktycznie nie można się wydostać, zatem jeżeli fury nie mamy, to do roboty nie dotrzemy. Na kupno takowego pojazdu – nowego albo używanego – za gotówkę rzadko kogo stać, musimy więc kupić wóz na raty (a jeśli prowadzimy firmę, można go wziąć w leasing; przybywa też nowych form udostępniania samochodów typu auto na abonament, ale one też adresowane są głównie do przedsiębiorców). Identycznie, jak w przypadku mieszkania/domu, dokąd nie spłacimy całej sumy, gablota będzie bankowa.

Dokładnie tak samo rzecz się ma z lodówką, pralką, telewizorem, komputerem, meblami… Za gotówkę nabywamy głównie mniejsze, a zatem i tańsze sprzęty, te większe i droższe bierzemy na raty, skutkiem czego przez okres spłaty (a ten bywa długi) należą one do banków. Zmuszają nas do takiego właśnie postępowania niskie zarobki, często wynikające ze śmieciowego zatrudnienia (wówczas z kolei zakup ratalny bywa niemożliwy bez rodziców/dziadków/teściów emerytów, bo im bank prędzej udzieli kredytu niż młodym pracującym na śmieciówkach). Odpowiednie sumy w gotówce, potrzebne do zaspokojenia potrzeb bytowych, pozostają poza zasięgiem większości przedstawicieli nadwiślańskiego proletariatu (za co „podziękować” winniśmy Balcerowiczowi i jego prawicowym następcom).

No to kto ma w kapitalistycznej Polsce dostatek? Ludzie czy banki?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor