Upiorna zemsta za rasizm

Jedną z radości, jakich dostarcza mi życie, jest to, że w mojej miejscowości działa kino. Można w nim obejrzeć (dobra, z lekkim opóźnieniem w stosunku do premiery w multipleksach) niezłe filmy, w cenie 12 zł za bilet; jak na dzisiejsze czasy to naprawdę niedużo. A że w miniony weekend na ekranie zagościł Candyman (reż. Nia DaCosta), ja zaś miałem ochotę na dobry horror, postanowiłem umilić sobie seansem niedzielny wieczór; zawszeć to lepsze niż wkurzanie się beatyfikacją Wyszyńskiego.

Jest to remake, a zarazem luźna kontynuacja klasycznego już filmu grozy z 1992 r. (jeden z najlepszych horrorów, jakie oglądałem, swoją drogą). Tytułowy bohater to czarnoskóry upiór z hakiem zamiast prawej dłoni, który ukazuje się ludziom, jacy wypowiedzą pięciokrotnie jego imię, patrząc w lustro… a potem ich zabija. Jego pojawieniu się towarzyszy rój pszczół. Na trop Candymana wpada młody afroamerykański artysta grafik, Anthony McCoy (Yahya Abdul-Mateen II), który w swojej dzielnicy (niegdyś było tam „getto” dla spauperyzowanych czarnoskórych, obecnie, po dokonanej przez deweloperów przebudowie, na jej terenie rozrosły się luksusowe osiedla dla bogaczy, głównie białych), gdzie niedawno zamieszkał wraz ze swoją dziewczyną, a zarazem kuratorką (Teyonah Parris), poszukuje tematu do nowej wystawy. Wkrótce po tym, jak zaczyna tworzyć i pokazywać w galerii obrazy poświęcone – jak sądzi – miejskiej legendzie Candymana, dokonane zostają kolejne nad wyraz brutalne morderstwa, popełnione przy użyciu haka. Anthony przypuszcza, że Candyman jest czymś więcej niż tylko mitem; wygląda na to, iż to właśnie młody artysta przywołał go z zaświatów. Prawdę zna właściciel lokalnej pralni (Colman Domingo)…

Tak właśnie prezentuje się fabuła nowego Candymana. Jest prosta, ale nie płytka, poszczególne zaś wątki okazują się ciekawe. Reżyserka opowiada historię niespiesznie, koncentrując się na generowaniu mrocznego, gęstniejącego stopniowo klimatu i narastającego napięcia. Co wychodzi jej świetnie, za sprawą naprawdę genialnych zdjęć i montażu, a także umiejętnego doboru barw, przeważnie chłodnych, sprawiających, że z ekranu sączy się ponura atmosfera. To na niej właśnie zbudowana jest groza, jak na dobry horror przystało. Oczywiście, kiedy Candyman zostaje przyzwany, krew bryzga na prawo i lewo, ale akcja i klimat filmu bynajmniej nie opierają się na samej tylko rzezi; stanowi ona element zaledwie dodatkowy i nie jest nas serwowana w jakichś porażających ilościach. Trzeba też zaznaczyć, iż Nia DaCosta dość umiejętnie łączy różne style i odmiany kina grozy.

Miała ona wszakże – za co należy jej się wielki szacunek – ambicję nakręcenia czegoś znacznie więcej niż zwyczajny obraz z dreszczykiem. Jej Candyman jest bowiem nie tylko nad wyraz udanym, klimatycznym horrorem, ale przede wszystkim kinem społecznym, podejmującym ważne (nie tylko w USA) i aktualne tematy. Na pierwszy rzut oka wysuwa się tutaj przesłanie antyrasistowskie (warto posiedzieć na sali trochę dłużej i obejrzeć animacje towarzyszące napisom końcowym); film jest w tym względzie – czego reżyserka w żadnym razie nie stara się ukryć ani zawoalować – swoistym manifestem, głęboko zakorzenionym w ruchu Black Lives Matter; na ekranie co chwilę widzimy sceny odwołujące się do związanych z nim wydarzeń. Tytułowy upiór ukazany zostaje jako mściciel, zza grobu dokonujący vendetty za krzywdy, jakich czarnoskórzy obywatele USA zaznali od białych; zgadnijcie, przedstawiciele której rasy padają jego ofiarami. Reżyserka eksponuje również temat policyjnej przemocy, dotykającej w szczególnie bolesnej skali osób czarnoskórych, wynikającej zaś niekiedy z nadgorliwości, nazbyt jednakowoż często z bardzo, ale to bardzo złej woli, stanowiącej pochodną rasizmu. Innym zjawiskiem społecznym wziętym na tapetę przez DaCostę jest gentryfikacja (proces zmiany charakteru części miasta, polegający na przekształcaniu się np. dzielnicy lub osiedla z obszaru zamieszkałego przez zróżnicowane klasowo spektrum lokatorów w strefę zdominowaną przez mieszkańców zamożnych, co oczywiści powoduje wyparcie tych biedniejszych), stanowiąca problem nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale większości, o ile nie wszystkich państw kapitalistycznych. Jest wątek LGBT. No i pada pytanie o rolę artystów w kształtowaniu opinii publicznej poprzez poruszanie przez nich istotnych kwestii… i tego, jak ta rola wpływa na ich osobowość.

Ogólnie rzecz biorąc, Candyman to nie tylko solidny horror, ale też film mogący służyć jako terapia na rasizm, homofobię i inne formy nietolerancji. Nie ma tym nic złego, dydaktyzm obrazu, mimo iż jawny i podany wprost, nie jest nazbyt nachalny. Zresztą, to dobrze, że kino – było, nie było – rozrywkowe, adresowane do masowego odbiorcy, nie boi się poruszania istotnych tematów i niesienia określonego, pozytywnego przesłania.

Filmowi zarzucić można w zasadzie tylko to, że jest nieco zbyt krótki, przez co pod koniec ciekawie rozwijające się wątki zostają przecięte niczym węzeł gordyjski. Strona techniczna robi dobre wrażenie. Jak już wspomniałem, genialnie wypadły zdjęcia i montaż; zwłaszcza morderstwa popełnione przez tytułowego upiora nagrane zostały wspaniale – z jednej strony pokazują wszystko, co potrzeba, z drugiej, pozostawiają sporo dla wyobraźni widza. Efektów komputerowych nie ma zbyt dużo (to akurat dobrze, bo w horrorach często psują one klimat), niemniej te, które zastosowano, wypadają solidnie. Aktorstwo też jest mocną stroną obrazu, przy czym Yahya Abdul-Mateen II przyćmiewa swoją kreacją resztę obsady. Muzyka subtelnie spływa z głośników, współtworząc mroczną atmosferę, lecz nie ma kawałków, jakie głębiej zapadłyby w pamięć; z drugiej wszelako strony, melomanem nie jestem.

Podsumowując, Candyman to kawał mocnego kina, które dostarczy nam dreszczyku, ale też skłoni do przemyśleń. Warto poświęcić temu filmowi czas, zwłaszcza, jeśli jesteśmy osobami o lewicowych zapatrywaniach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor