System i i samobójstwa

Moim rodzicom, większość życia (zwłaszcza zawodowego) których przypadła na Polskę Ludową/PRL, nie mieściło się w głowie, że ktoś może targnąć się na swoje życie z przyczyn społeczno-ekonomicznych (bezrobocie, zła praca, bieda, brak perspektyw życiowych, przepracowanie stanowiące skutek wyzysku, itd.); chyba trochę lepiej rozumieli tych, co dokonywali samopodpaleń w akcie protestu politycznego. Z kolei ja, który większość swoich lat przeżyłem w kapitalistycznej III RP, samobójców ekonomicznych rozumiem doskonale; taką formę zgonu uważam za nieledwie naturalną.

Ta pokoleniowa, skrajna różnica w spojrzeniu na ów temat wynika prawdopodobnie między innymi z tego, że więcej niż swoi śp. rodzice wiem o depresji, jej przyczynach i często śmiertelnych skutkach; żaden ze mnie, przyznaję, specjalista, ale interesowałem się ta chorobą, jako że jestem na nią narażony, podobnie jak miliardy innych ludzi.

Główną jednak przyczyną tejże różnicy w poglądzie na tę przyczynę samobójstw, jest doświadczenie życia w konkretnym systemie społeczno-ekonomicznym. Jako się rzekło, moi rodzice dzieciństwo swoje, dorosłość i większość okresu aktywności zawodowej przeżyli w PRL-u, czyli w technokracji biurokratycznej, propagandowo określanej jako „socjalizm”, choć zawierała w sobie tylko niektóre socjalistyczne elementy, stanowiąc swego rodzaju stadium pośrednie między kapitalizmem a socjalizmem. Miała jednakowoż liczne zalety, doskonale widoczne z jednostkowego punktu widzenia. Bo owszem, rodzicom nie przelewało się w tamtych czasach, lecz mogli cieszyć się czymś, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się wręcz bezcenne – tzw. „małą stabilizacją”. Innymi słowy, poprzedni system gwarantował im dostępność podstawowych dóbr i usług, w tym służby zdrowia i szkolnictwa. Mieli w zasadzie obowiązek podjęcia pracy, kiedy zaś ta im nie odpowiadała, nie było żadnych problemów z poszukaniem lepszej, bo wówczas praca czekała na człowieka. I, co ważne, pracując, mieli gwarancję zarobku; lekkie tylko spóźnienie z wypłatą, zgłoszone do PZPR, skutkowało straszną awanturą, nieprzyjemną nie dla pracownika, lecz dla szefostwa przedsiębiorstwa. Zarobki nie zaliczały się może do szczególnie wysokich (choć to zależało od sektora), ale pozwalały się utrzymać, tym bardziej, że podatki do zapłacenia były niskie, podobnie jak ceny większości podstawowych towarów (bardziej uciążliwa, zwłaszcza w latach 80., była niska dostępność tychże). Dobra typu samochód nie były potrzebne, ponieważ z każdym rokiem coraz lepiej funkcjonowała komunikacja publiczna, a dowóz do pracy i przywóz z niej stanowiły standard wszystkich bez mała zakładów (dziś zapewniające go przedsiębiorstwa zaliczają się do wyjątków). Nie było więc strachu o jutro, życie, nawet bez luksusów, było stabilne; środki na zaspokojenie podstawowych potrzeb były zawsze. W takich warunkach myśl o samobójstwie z przyczyn ekonomicznych faktycznie wydawała się absurdem.

Rodzice nie zaznali nigdy bezowocnego wysyłania CV pozostających bez odpowiedzi, bezpłatnych staży, pracy, która nie tylko nie gwarantuje dochodu, ale jeszcze wymaga, by do niej dopłacać (niemałe pieniądze), a jeśli cokolwiek zapewnia, to stres i przemęczenie, strachu o to, że pewnego dnia zabraknie, mimo wykazywanej aktywności, pieniędzy na zaspokojenie potrzeb związanych z czysto biologicznym przetrwaniem, państwa zdzierającego z obywatela, ile wlezie, ale niechętnego do pomagania, słowem – tych wszystkich kapitalistycznych patologii, jakie dla mnie, którego większość życia przypadła na czas III RP, stanowią ponurą codzienność.

Mówiąc krótko, żyjąc w kapitalizmie, doskonale wiem, iż nieludzki ów system „oferuje” większości ludzi jedynie znój, który nie przyniesie nic poza chorobami zawodowymi, depresją i beznadzieją, strach o jutro, totalną niestabilność bytową (dziś ma się wiele, jutro – nic), poczucie daremności wszelkich podejmowanych wysiłków, pracę służącą nie pracownikowi, lecz kapitaliście, ograbienie z radości życia… Dlatego właśnie doskonale rozumiem wszystkich tych, których kapitalistyczne patologie popychają do decyzji o zakończeniu biologicznej egzystencji, a takich osób w Polsce każdego roku jest kilka tysięcy (mowa tylko o udanych próbach samobójczych). W kapitalistycznym (k)raju nad Wisłą rocznie z własnej ręki ginie dwukrotnie więcej ludzi niż w wypadkach drogowych, choć pod tym drugim, jakże ponurym i tragicznym względem zaliczamy się do państw przodujących w Europie.

PRL-owska „mała stabilizacja” sprawiała, że chciało się żyć i istniały po temu warunki. Tymczasem kapitalizm chęć do życia odbiera – no bo skoro w tym systemie poza bezowocnym wysiłkiem niczego nie zaznajemy, a jeszcze w każdej chwili możemy stracić środki potrzebne do zaspokojenia potrzeb… no to po kiego grzyba kontynuować biologiczną egzystencję? Kapitalistyczna ekonomia, zwłaszcza w wydaniu neoliberalnym, stwarza idealne warunki do rozwoju depresji, a jest to choroba śmiertelna, w licznych przypadkach prowadząca do samobójstwa właśnie. Czasami też odebranie sobie życia przez ofiarę kapitalizmu nie ma nic wspólnego z żadnymi chorobami, lecz jest wynikiem chłodnej, logicznej kalkulacji – człowiek się zabija, nie mając za co żyć.

Jasne, poprzedni ustrój miał liczne wady, szczególnie tę, że nie był demokratyczny. Ale obecny też nie jest – zamiast deklaratywnego demokratycznego państwa prawa, mamy plutokratyczne państwo zalegalizowanego bezprawia – lecz przynajmniej gwarantował człowiekowi bezpieczną pod względem bytowym i ekonomicznym egzystencję. Mojemu pokoleniu ta gwarancja została w 1990 roku, kiedy w życie zaczął wchodzić zbrodniczy plan Balcerowicz, odebrana; a generacje jeszcze młodsze mają nadto w perspektywie wymarcie na skutek katastrofy klimatycznej, wywołanej chciwością kapitalistów i skrajnie nieracjonalną gospodarką. Ale to inna historia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor