Refleksja o kradzieży
Kradzież
to bezprawne przywłaszczanie sobie cudzej własności osobistej,
prywatnej (nie dotyczy nacjonalizacji ani uspołecznienia),
państwowej bądź społecznej. Jest przestępstwem, a jednocześnie
czynem nader nieetycznym, zwłaszcza w wypadku przywłaszczania
rzeczy lub środków niezbędnych do czyjegoś przeżycia.
Tyle
teorii, bo w społeczeństwie kapitalistycznym moralna, etyczna oraz
ideologiczna ocena kradzieży zależy od tego, kto kradnie, co, ile i
kogo okrada. Bywa, że kradzież w propagandzie owego nieludzkiego
systemu jest wręcz gloryfikowana.
Ot,
taki przykład (autentyczny). Mimo iż przedsiębiorstwo należące
do pewnego przedsiębiorcy się rozrasta, a on sam z nieomal bankruta
za sprawą półniewolniczej harówy polskich parobków (rzecz dzieje
się w Wielkiej Brytanii, ale podobna prawidłowość zachodzi we
wszystkich krajach kapitalistycznych) wyrósł na potentata branży,
pracownicy zatrudnieni w tejże firmie zarabiają coraz mniej.
Kapitalista bowiem nie podwyższa im pensji, a wręcz je obniża, po
to rzecz jasna, by zwiększyć własny zysk. Zabiera więc ludziom
to, co im się po prostu należy, czyli wynagrodzenie ze pracę. Na
tym zresztą polega wyzysk – na płaceniu pracownikowi za jego siłę
roboczą (a w zasadzie kupowaniu jej na określony czas) mniej, niż
wynosi jej realna wartość (w stosunku do finalnej ceny tworzonego
przez pracownika dobra lub usługi); różnica między wypłatą a
realna wartością siły roboczej to wartość dodatkowa, czyli zysk
kapitalisty.
Mamy
tu do czynienia z jawną kradzieżą. Zaniżając bowiem
wynagrodzenie za pracę (nieraz do zera – vide niewolnictwo w
postaci bezpłatnych staży), odbiera się wykonującemu ją
człowiekowi środki do życia, czyli przywłaszcza to, co powinno do
niego należeć. Dlatego właśnie biblijny Stary Testament porównuje
ten proceder, trafnie zresztą, wręcz do morderstwa. Niestety,
kapitalistyczna propaganda czynu takiego kradzieżą nie nazywa;
przeciwnie, gloryfikuje go, określając „optymalizacją kosztów
produkcji”, podobnie zresztą, jak zmuszanie pracowników do
fikcyjnego samozatrudnienia (by zrzucić na nich opłacanie
ubezpieczeń społecznych, narzucić im nieregulowany czas pracy –
czyli odebrać wolność i prywatność – oraz płacić za robotę
wedle uznania, np. zero złotych za miesiąc), zmieniając im umowy o
pracę na śmieciówki, itd. Kapitalista może więc okradać swoich
pracowników – jak również podwykonawców, bo i oni są
wyzyskiwani, czyli okradani z zarobku – i jest za to jeszcze
gloryfikowany.
Inny
przykład. Niepłacenie podatków, miganie się od tego obowiązku
też jest formą kradzieży. W tym wypadku okradane jest państwo,
przez co wszelako rozumieć należy nie tylko jego władzę i
administrację, ale też obywateli. Tak właśnie czynią kapitaliści
wyprowadzający miliony, a wręcz miliardy ze swoich krajów,
oczywiście na konta w tzw. rajach podatkowych. Jest to zwyczajne
zdzieranie kasy z nikogo innego, jak tylko współobywateli, bo to im
za sprawą tego typu kapitalistycznych złodziei zabraknie pieniędzy
na służbę zdrowia, usługi publiczne, szkolnictwo… To zatem, iż
nieliczne, skrajnie nieuczciwe jednostki bogacą się, gromadząc na
kontach w różnych dziwnych miejscach rozsianych po naszym globie
gigantyczne środki, które do realnej gospodarki nie trafiają,
powoduje cierpienia, a przynajmniej obniżenie standardu życiowego
innych ludzi.
No,
ale i tacy właśnie burżuje w kapitalistycznej propagandzie
gloryfikowani są jako „ludzi sukcesu”, jako złe natomiast
przedstawiane są państwa, które po prostu chcą wyegzekwować od
nich obywatelski obowiązek.
Tak
zatem, w kapitalizmie ten, kto okrada swoich pracowników i
społeczeństwo, do którego należy, nie jest uważany za złodzieja.
Nie, kogoś takiego traktuje się jako bohatera, człowieka sukcesu,
osobę powszechnie szanowaną.
A
że inni ludzie przez kogoś takiego mają coraz gorzej lub wręcz
umierają z głodu, przepracowania i przemęczenia, to się już nie
liczy.
Komentarze
Prześlij komentarz