Przemęczeni i przepici

Przykro o tym pisać, ale Polacy są w ścisłej światowej czołówce najwięcej pijących społeczeństw. Średnio (tak, wiem, uśrednienia rzeczywistości nie oddają, w tym przypadku mówią jednak o pewnej tendencji) na jednego obywatela (k)raju nad Wisłą powyżej piętnastego roku życia przypada 11 wypitych litrów czystego spirytusu rocznie. Dla porównania, w 2005 r. było to 9,5 litra, w latach natomiast 70. ubiegłego stulecia – około 5 litrów. Tendencja jest zatem wzrostowa, podczas gdy w takich na przykład Niemczech, Włoszech, Francji czy Rosji (tak, tak!) - spadkowa.
Specjaliści od problemów alkoholowych podnoszą, że w Polsce napoje wyskokowe (w tym mocne alkohole) są tanie (zależy, co to słowo dla kogo oznacza; niestety, ich ceny idą w górę i wcale takie niskie, w stosunku do zarobków, nie są) oraz łatwo dostępne (a to akurat prawda, można je kupić w każdym niemal sklepie), nadto sprzedawane są tzw. „małpki”, czyli małe flaszeczki, będące podobno jedną z przyczyn alkoholizmu. Pojawiają się zatem propozycje, by podwyższyć ceny i ograniczyć liczbę miejsc, gdzie piwo, wino, wódkę i inne napoje można nabyć.
Cóż, lepszych i gorszych analiz tematu jest sporo, recept na zaradzenie rosnącemu problemowi też. Niemniej jakoś nie zauważyłem, by ktokolwiek zwrócił uwagę na to, że jesteśmy nie tylko jednym z najwięcej pijących, ale też jednym z najbardziej przepracowanych (także w skali świata) społeczeństw, w wymiarze godzinowym. Nie ma w tym przypadku. A gdyby analitycy znali klasykę literatury pięknej, korelację ową z łatwością by dostrzegli.
Otóż, człowiek zmęczony, a raczej przemęczony, niejako paradoksalnie nie ma sił na wypoczynek. Nie poczyta sobie książki ani gazety, bo nad nią uśnie, a nawet, jeśli nie, to i tak nie da rady skupić się na treści danego tekstu. Nie obejrzy filmu, z tych samych powodów. Nie przebiegnie się ani nie przespaceruje, skoro ledwo się rusza. Jedynym, na co starcza mu energii, jest właśnie picie. A jeśli do tego dochodzi stres, zwłaszcza nadmierny (będący, dodajmy, stałym elementem przepracowania), to tym większa rodzi się w przemęczonym umyśle potrzeba picia. Mechanizm ów świetnie opisał Jack London w powieści Martin Eden – polecam.
Nie ma przypadku w tym, że w Polsce nader szybko od alkoholu uzależniają się pracownicy korporacji. Tyrają oni bardzo długo, bardzo ciężko, a ich praca sama w sobie jest ogromnie stresująca. Toteż, gwoli odpoczynku i relaksu, chodzą do barów, gdzie piją – stosunkowo niewielkie (przynajmniej początkowo) ilości drogich trunków. Tak w przypadku wielu osób wygląda początek nałogu. Oczywiście, prawidłowość ta dotyczy nie tylko pracowników korporacji, ale praktycznie wszystkich grup zawodowych, bo w kapitalistycznej Polsce chyba nie ma zawodu, wykonanie którego nie narażałoby na przemęczenie.
Ale nie tylko zbyt długi czas pracy sprzyja alkoholizmowi. W (k)raju nad Wisłą sam rynek pracy jest nader patologiczny: przybywa umów śmieciowych, niestabilnych form zatrudnienia (w tym często wymuszona jednoosobowa działalność gospodarcza), co sprawia, że prawne regulacje dotyczące czasu pracy w coraz większej liczbie przypadków nie obowiązują. Wszystko oczywiście po to, by kapitalista mógł maksymalnie wyeksploatować pracownika… któremu, kiedy wreszcie skończy robotę, nie pozostanie nic innego, jak tylko się narąbać. Dalej, uśmieciowienie rynku pracy z automatu prowadzi do tego, że maleją zarobki. My, Polacy, zasuwamy zatem coraz dłużej i coraz ciężej, a jednocześnie coraz mniej z tego mamy; nasza pracowitość, wysiłek i poświęcenie nie są należycie (a bywa, że i w ogóle) nagradzane, co rodzi poczucie wściekłości i frustracji, lekarstwem na które również wydaje się alkohol. Jeśli idzie to w parze z przemęczeniem, a z reguły idzie, droga do nałogu jest prosta, szeroka i krótka.
To jednakowoż niejedyne patologie polskiego dzikiego kapitalizmu. Otóż, grubo ponad 20 proc. osób w wieku produkcyjnym pozostaje nieaktywna zawodowo (nie rejestrują się one jako bezrobotne, wiedząc, że nie ma to sensu, toteż formalnie bezrobocie jest niskie) – dlatego, że pracy zwyczajnie dla nich nie ma, choć poszukują jej latami, rzecz jasna bezskutecznie. Toteż albo wegetują na łasce rodzin, albo podejmują niskopłatne dorywcze zajęcia „na czarno”. Efektem tego jest nie tylko frustracja, ale też poczucie beznadziei oraz zwykła rozpacz. I poszukiwanie lekarstwa oraz zapomnienia w kieliszku.
Dalej, po restauracji nieludzkiego systemu kapitalistycznego przez Leszka Balcerowicza nad Wisłą pojawiła się patologia, która w PRL-u miała skalę marginalną, czyli bezdomność. Ludzie masowo tracili – i tracą! – dach nad głową czy to na skutek długotrwałego bezrobocia wynikającego z likwidacji zakładu pracy, czy to z powodu dzikiej, zbrodniczej reprywatyzacji, czy to po wzięciu oszukańczych kredytów… Bezdomnym może stać się każdy; do grupy tej zaliczają się (byli) przedstawiciele wszystkich zawodów, od robotników po biznesmenów. Niestabilność bytowa jest w Polsce straszliwa – w jeden dzień ma się ciężkie pieniądze na koncie, w drugi traci się wszystko i ląduje na ulicy. A szok spowodowany utratą dachu nad głową, poczucie klęski, osamotnienia i beznadziei sprawiają, że bardzo szybko sięga się po taniego jabcoka. Wbrew stereotypowi, większość bezdomnych stała się alkoholikami już PO wylądowaniu na ulicy! Sam w sobie brak stabilizacji życiowej, czyli po porostu strach o jutro, też poważnie utrudnia pozostanie abstynentem.
Oczywiście, że z alkoholizmem jako zjawiskiem społecznym trzeba walczyć. Ale walka ta nigdy nie będzie skuteczna, jeśli nie wyeliminujemy systemowych oraz społecznych przyczyn nadmiernego pijaństwa. Samo podwyższanie cen w sklepach i ograniczanie liczby miejsc, gdzie można nabyć wyskokowe trunki, doprowadzi tylko do tego, iż kabzę nabiją sobie handlujące lewą wódą mafie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor