Nieskuteczne opium
„Religia
to opium ludu” - stwierdził swego czasu Karol Marks. Chodziło mu
nie o narkotykowy haj, lecz o znieczulenie, bo w jego czasach w tym
właśnie celu stosowano ową substancję (dziś też wiele środków
przeciwbólowych to opioidy). Filozof oczywiście się nie pomylił,
bo zarówno religia (zinstytucjonalizowany zespół wierzeń,
rytuałów i dewocjonaliów), jak też będąca czynnikiem osobistym
wiara, sprzyjają – nawet, jeśli na zasadzie placebo –
łagodzeniu bólu istnienia, dają nadzieję na lepsze jutro, dzięki
czemu typowe dla życia w kapitalizmie poczucie braku perspektyw,
sensu istnienia i strach wywołany niestabilnością bytową są
mniej odczuwalne.
Od
czasów jednak Karola Marksa świat, a wraz z nim kapitalizm poszedł
dalej, dostarczając nam nowe opia, służące dokładnie temu
samemu, co religia, a wręcz zastępujące ją w tej roli. Przykładem
są różnego rodzaju książeczki motywacyjne, pisane już to dla
osób wykonujących konkretne zawody, już to ogólne.
Cóż,
generalnie rzecz biorąc, nie czytam tych bzdur, zwłaszcza, że znam
o wiele lepsze zastosowania (książkowe) dla papieru, niemniej
jednak z ilomaś takimi broszurami albo zaczerpniętymi z nich
treściami miałem styczność. Serwowane przez nie znieczulenie
bynajmniej na mnie nie działa.
Bo
jakże miałaby mnie znieczulić „wiedza”, głoszona niczym
prawdy objawione przez licznych motywatorów, że aby być
szczęśliwym, muszę wstać rano, możliwie wcześnie. Tymczasem
nigdy mnie to nie uszczęśliwiało, a już na pewno nigdy nie było
dla mnie bezbolesne, więc recepta owa w moim przypadku przynosi
skutki odwrotne do zamierzonych. Następnie mam wykonać ileś tam
ćwiczeń, co w sytuacji, kiedy jest się półprzytomnym z
niewyspania, wydaje się naprawdę świetnym pomysłem.
Potem
ma być śniadanie, ale nie takie, jak lubię, lecz zgodne z poradami
danej książeczki. Czyli mam zeżreć to i to (nawet, jeśli dana
potrawa mi nie smakuje) w takich a takich ilościach, bo wówczas
niby zostanę uszczęśliwiony. Aha...
A
teraz, proszę państwa, dochodzimy do clou programu, czyli do pracy.
Tu książeczki i artykuły motywacyjne sypią nam poradami, aż
miło; wszystkie generalnie sprowadzają się do tego, by w robocie
dawać z siebie wszystko (kapitalista musi się wszak na niej
wzbogacić), nie narzekać i cieszyć się tym, co się robi. Cóż,
szczęściarzami są ci, którzy wykonują zawód zgodny z
kwalifikacjami i zainteresowaniami, swoją natomiast pracę lubią.
Owszem, są i tacy. Zawsze jednak człowiek pracuje zawodowo po to i
tylko po to, by zdobyć środki utrzymania, czyli zarobić na życie;
jeśli lubi się swoją robotę, to tym lepiej – mamy wówczas miły
efekt uboczny. Ale przeważająca większość pracowników zatrudnia
się tam, gdzie akurat może, bo taką ofertę znaleźli, bądź
akurat dana firma na ich CV odpowiedziała. Innymi słowy, pracujemy
tam, gdzie pracujemy, bo z reguły nie mamy innego wyboru. Zupełnie
normalną (acz bardzo szkodliwą dla zdrowia) rzeczą jest
nielubienie swojej pracy i wykonywanie jej wyłącznie celem
otrzymania comiesięcznej pensji. Mało tego, są nawet zawody,
wykonywania których NIE NALEŻY lubić, np. pisarz (w przeciwnym
wypadku jest się grafomanem). Usilne zatem motywowanie się wedle
takich czy innych, lipnych porad do polubienia harówy nie daje
szczęścia, ani też nie znieczula bólu istnienia, toteż marne to
opium. Zwłaszcza, że wedle serwujących nam je zawodowo osób, samo
pracowanie ma nam się podobać i nas uszczęśliwiać, nie wypłata.
Tak
w ogóle, jak zauważył Marks, prawdziwe życie zaczyna się dla
człowieka po zakończeniu wykonywania pracy zarobkowej w danym dniu
– czyli w momencie, kiedy przestajemy robić to, co musimy, a
zaczynamy – co lubimy. Książeczki motywacyjne jakoś o tym nie
wspominają.
No,
ale motywują nas dalej. Po pracy nie możemy sobie pozwolić na
chwilę lenistwa, o nie! Uszczęśliwić ma nas dalsza aktywność
(no, zwłaszcza w sytuacji, kiedy jesteśmy tak wyczerpani, że
lecimy z nóg), w tym fizyczna. Podobno zatem dobrze jest sobie
pobiegać albo pójść do siłowni (zostawiając tam ciężkie
pieniądze, oczywiście). A jeśli już żywcem nie mamy siły, to
możemy sobie pomedytować (lub się pomodlić, jeśli akurat
korzystamy z porad religijnej książeczki motywacyjnej, bo są i
takie). Bylebyśmy nie pozwolili sobie na chwilę luzu i
rozleniwienia. Szczęście ma nam dać tylko aktywność, i do niej
właśnie jesteśmy motywowani. Bo za wszystko trzeba zapłacić;
nawet, jeśli nie chodzimy na siłownię czy basen, to chcąc być
aktywnym fizycznie, kupić musimy buty do biegania, kijki i ubiór do
nordic-walking… a to wszystko kosztuje, ktoś na tym zarabia.
Wedle
tych piśmideł, szczęście w wymiarze iście totalnym da nam czy to
odchudzanie, czy to operacja plastyczna poprawiająca wygląd. Za co,
jak łatwo się domyślić, trzeba zapłacić, i to słono, ku chwale
zysku producenta jakichś uzależniających medykamentów bądź
właściciela kliniki chirurgii plastycznej.
No
i oczywiście motywują nas książeczki do konsumpcji, rzecz jasna z
góry wskazanych produktów, nabywanie których na pewno da nam
szczęście i znieczuli ból istnienia.
Cóż,
przestrzegając zawartych w tych wszystkich pismach porad, ani się
nie znieczulimy na trudy życia, ani nie uszczęśliwimy. Przeciwnie,
staniemy się parobkami karmionymi iluzją szczęścia oraz
zmanipulowanymi konsumentami dóbr i usług, które w przeciwnym
wypadku nie znalazłyby nabywców. Temu właśnie służą książeczki
bądź artykuły motywacyjne.
Pamiętajcie,
że szczęścia dla każdego człowieka oznacza co innego, z reguły
jednak możemy je odnaleźć nie poprzez dostosowywanie się do
narzuconych z góry, konsumpcyjnych wzorców, lecz będąc sobą.
A
jeśli chodzi o opium, to w książeczkach motywacyjnych natrafić
możemy na jego marną, szkodliwą podróbę.
Komentarze
Prześlij komentarz