Ułudy mandatu imperatywnego

Coraz więcej osób głosi ideę wprowadzenia mandatu imperatywnego, czyli możliwości odwołania przez wyborców posła lub senatora w trakcie kadencji (obecnie parlamentarzyści piastują mandat wolny, czyli bez możliwości odwoływania ich przez wyborców przed upływem kadencji). Pomysł taki poddają zarówno jednostki bezmyślne (typu Kukiz, startujący z list Polskiego Stronnictwa niezbyt Ludowego, bo własne ugrupowanie mu się rozsypało), jak też osoby, którym braku inteligencji zarzucić zdecydowanie nie można (np. Jarek Ważny czy Piotr Jastrzębski).
Jak głoszą jego zwolennicy, mandat imperatywny miałby być swoistym batem na polityków, którzy poszli do parlamentu dla kasy i ani myślą wywiązywać się ze zobowiązań wobec wyborców. Nie spełniasz, pośle czy senatorze, naszych oczekiwań, to nie będziemy czekać do końca kadencji i następnych wyborów, lecz cię odwołamy.
Pozornie jest to fajne rozwiązanie, wymuszające na politykach wywiązywanie się ze złożonych obywatelom obietnic, usprawniające demokrację i parlamentaryzm, itd. Ale diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach.
Otóż, po pierwsze, mandat imperatywny już mieliśmy. W poprzednim ustroju. Tak, Konstytucja PRL gwarantowała obywatelom możliwość powoływania (w drodze oczywiście wyborów), jak też odwoływania w trakcie kadencji posłów (Senatu nie było). Czy Polacy z tego korzystali? Ano nie, ponieważ ustawodawca nie przewidział procedur odwoławczych, na konstytucyjnych gwarancjach się zatem kończyło. Innymi słowy, mandat imperatywny w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej stanowił martwe prawo i fikcję prawną. Istnieje zagrożenie, iż gdyby (rzecz jasna, należałoby w tym celu zmienić ustawę zasadniczą) wprowadzić takie rozwiązanie w III RP, skutek byłby identyczny.
Gdyby jednak mandat imperatywny faktycznie w Polsce wdrożono i nie stałby się on martwym prawem, skutki byłyby naprawdę przykre i bynajmniej niewiele mające wspólnego z prawidłowo funkcjonującą demokracją. Całość obróciłaby się przeciwko społeczeństwu, czyli nam, obywatelom, a raczej większości z nas. I to jest drugie, znacznie gorsze niebezpieczeństwo.
Otóż, mandat imperatywny faktycznie byłby narzędziem wymuszania na parlamentarzystach posłuszeństwa, ale nie oszukujmy się, nie korzystaliby na tym zwykli obywatele. Posłowie i senatorowie zostaliby bowiem poddani jeszcze ściślejszej niż obecnie kontroli ze strony wielkiego kapitału. Przypuśćmy, że jakieś lobby biznesowe chciałoby wprowadzenia korzystnej dla siebie ustawy, np. całkowitego zniesienia płacy minimalnej i likwidacji umów o pracę (zostałyby już totalnie zastąpione śmieciówkami, wymuszonym samozatrudnieniem oraz niewolnictwem w postaci bezpłatnych staży); doprowadziłoby to do jeszcze większego zubożenia Polaków i urzeczywistnienia marzenia Morawieckiego o misce ryżu jako wypłacie. Posłowie i senatorowie, którzy głosowaliby przeciwko takiemu aktowi prawnemu, zostaliby bez trudu przez owych lobbystów odwołani, ponieważ lobbyści ci, opłacając nieświadomych obywateli, zebraliby wymaganą do pozbawienia tych posłów i senatorów mandatów liczbę podpisów. Parlamentarzyści zatem faktycznie baliby się, ale nie większości z nas, lecz tylko najbogatszych kapitalistów (niekoniecznie krajowych; z możliwości odwoływania posłów i senatorów w trakcie kadencji skwapliwie korzystaliby właściciele eksploatujących Polskę międzynarodowych koncernów), więc przegłosowywaliby bez szemrania korzystne dla nich i TYLKO dla nich rozwiązania prawne. Powstałyby biznesowe grupy nacisku na polityków, co byłoby skrajnie antydemokratyczne i antyspołeczne.
Gdyby zatem mandat imperatywny stał się normą ustrojową, polski kapitalizm migiem zrobiłby się jeszcze dzikszy niż do tej pory, a Polacy – jeszcze biedniejsi. Resztki praw pracowniczych, których nie udało się nam odebrać przez minione trzydzieści lat, z dnia na dzień przeszłyby do historii, ludzie natomiast sprowadzeni zostaliby do roli de facto chłopów pańszczyźnianych. Życie których w całości regulowałby i kontrolował Kościół katolicki, bo oczywiście biskupi, zastraszając polityków odwołaniem w trakcie kadencji, wymusiliby akty prawne wdrażające w (k)raju nad Wisłą kościelny totalitaryzm.
Cóż, nie wszystko, co na pierwszy rzut oka wygląda fajnie, jest takie w istocie. Nie wszystko złoto, co się świeci.
Prawda jest taka, że aby demokracja (nawet okrojona, jak to w kapitalizmie) i parlamentaryzm funkcjonowały prawidłowo, parlamentarzyści od początku do końca kadencji muszą być wolni od zewnętrznych nacisków. Jeśli pełnią swoją funkcję w sposób patologiczny, to my, wyborcy, jak najbardziej mamy możliwość, by ich za to ukarać. Podczas wyborów, głosując na innych kandydatów niż ci, co nas zawiedli.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor