Neoliberalni piewcy niewolnictwa
Przyznam
szczerze, że bardzo nie lubię oglądać, słuchać ani czytać
wypowiedzi różnorakich „ekspertów” (od naukowców po
publicystów) na tematy związane z rynkiem pracy, stabilnością i
formami zatrudnienia tudzież wynagrodzeniem pracowników. Chodzi mi
to oczywiście o „ekspertów” o orientacji neoliberalnej
(albowiem z opiniami ekspertów lewicowych bardzo lubię się
zapoznawać)… a niestety głównie tacy występują w większości
ośrodków medialnych; nic w sumie dziwnego, skoro media te
nieustannie lansują nieludzki system kapitalistyczny, na którym
pasą się ich prezesi.
Nie
lubię wypowiedzi sympatyków neoliberalizmu ekonomicznego z tej
między innymi przyczyny, że wszystkie są na jedno kopyto,
sprowadzające się do powtarzania tych samych tez wygłoszonych
dziesiątki lat temu przez von Hayeka, Missesa, Friedmana czy
Balcerowicza; tez, dodajmy, z dawna już nieaktualnych, bo obalonych
przez Stiglitza, Piketty’ego, Dowbora i wielu innych badaczy. Ale
nie sama powtarzalność, wraz z jej naturalnym skutkiem, czyli nudą,
mnie zniechęca. Najgorsze z mojego punktu widzenia jest to, że
neoliberalni „eksperci” głoszą straszne bzdury – takie, że
zdumienie budzi, iż ludzie inteligentni mogą nie dostrzegać
oczywistych fałszów i nielogiczności prokapitalistycznych teorii.
Dziś zajmiemy się jedną z nich.
Otóż,
kiedy jakimś cudem uda mi się przemóc i wysłuchać bądź
przeczytać opinię publicystów czy badaczy o omawianej orientacji
ideologicznej, uderza mnie to, że powtarzają oni, jakoby gospodarka
kręciła się dobrze, a społeczeństwom (bo chodzi wszak nie tylko
o polskie) żyło się lepiej, kiedy zatrudnienie będzie jak
najmniej stabilne (czyli gdy dominowały będą różne formy umów w
Polsce trafnie określanych jako śmieciowe), a zarobki
pracowników/robotników będą możliwie najniższe (nie wspominając
oczywiście o najlepiej zerowych podatkach dla najbogatszych
kapitalistów). Innymi słowy, neoliberałowie podnoszą, że im
biedniejsza będzie większość z nas, tym będzie lepiej dla
gospodarki.
Analizy
takie można było usłyszeć chociażby podczas relacji z niedawnego
strajku w PLL LOT; analitycy rynku lotniczego (których sympatie
polityczne najprawdopodobniej nie były pro-PiS-owskie) podnosili, że
do dobrych warunków zatrudnienia, o które walczyli strajkujący,
powrotu nie może być, bo… spółka nie wytrzyma. Jakimś cudem
nie zauważyli oni, że PLL LOT wysokie zarobki kadry i stabilne
umowy o pracę długo wytrzymywał, a pogorszeniu uległy one – za
zgodą pracowników! – wówczas, gdy ogólnoświatowa branża
lotnicza popadła w kryzys, co dotknęło oczywiście i polskiego
przewoźnika, toteż obniżenie pensji i częściowe przejście na
śmieciówki było jednym sposobem, by podratować finanse spółki.
Kiedy jednak LOT wyszedł z kryzysu i zaczął przynosić zyski,
zgodnie z umową zawartą jeszcze przez poprzedni zarząd, warunki
pracy miały wrócić do stanu przedkryzysowego, ale okoniem stanął
tu nowy, PiS-owski zarząd, wywołując strajk. Neoliberalni spece
jakoś nie chcieli zauważyć, że skoro firma przynosi zyski,
pracownicy też MUSZĄ na tym skorzystać.
Podobne
bzdury głoszą oni rzecz jasna również w innych kwestiach.
Podnosić płacy minimalnej, ich zdaniem, absolutnie nie należy, bo
gospodarka runie, jeśli ludzie zarabiać zaczną trochę więcej.
Takie same kasandryczne wizje rozpościerają neoliberałowie, kiedy
pada propozycja, by zredukować liczbę umów śmieciowych na rzecz
etatów. Pozytywne opinie na temat skrócenia bądź chociażby
przeorganizowania na korzyść pracowników czasu pracy wywołują u
„ekspertów” o neoliberalnej proweniencji pełen oburzenia kwik.
Szczerze przyznam, że dziwię się, czemu nie padają oni na zawał,
słysząc o podstawowym dochodzie gwarantowanym…
W
neoliberalnej wizji świata gospodarka poszczególnych państw czy
regionów może się rozwijać tylko wówczas, gdy rzesze ludzkie
tyrają jak najciężej, jak najdłużej i jak najtaniej, a najlepiej
w ogóle za darmo, zaś zyski płynące z ich harówy przejmuje
garstka prywatnych właścicieli środków produkcji, zwolnionych
oczywiście z podatków (bo jak to – bogatemu zabierać?!).
Wszelkie prawa pracownicze oraz podstawową choćby redystrybucję
dochodu za pomocą, finansowanych oczywiście z podatków,
państwowych świadczeń socjalnych, uznają oni za śmiertelne
zagrożenia dla swojego wymarzonego ładu. Czyli im robotnik
biedniejszy, tym, z neoliberalnego punktu widzenia, ma być lepiej na
tym łez padole.
A
że jest wręcz odwrotnie – wdrożenie neoliberalnej polityki
społecznej i gospodarczej ZAWSZE kończy się pauperyzacją
większości społeczeństwa (vide Wielka Brytania za Thatcher… i
May, USA za Reagana, Chile za Pinocheta i jego następców, Argentyna
za junty, Francja za Macrona czy Polska po 1989 roku) i gwałtownym
wzrostem dochodów nielicznych uprzywilejowanych, co koniec końców
wali w gospodarkę zamiast pomóc ją rozkręcać, bo skoro większość
biednieje, to kto ma kupić wyprodukowane dobra i usługi? – tego
„intelektualni” następcy Friedmana czy Balcerowicza jakoś
zauważyć nie chcą… lub nie potrafią.
Innymi
słowy, poglądy neoliberałów mają za zadanie uzasadnić coraz to
nowe formy wyzysku i eksploatacji klas pracujących. „Eksperci”
owi gloryfikują, ni mniej, ni więcej, współczesną wersję
niewolnictwa, nieformalnego prawdzie, lecz faktycznego. Bo gdy ogół
zasuwa na garstkę, cóż to jest, jeśli nie niewolnictwo?
Komentarze
Prześlij komentarz