Robert Owen i czas pracy

Dziś przypada kolejna rocznica Porozumień Sierpniowych, zawartych między rodzącym się NSZZ „Solidarność” i rządzącą PZPR. I co z tego? Postulaty Sierpniowe i stojące za nimi idee społeczne na początku lat 80. XX wieku prawdopodobnie były niemożliwe do zrealizowania (na pewno nie tak szybko, jak domagali się tego Solidarnościowcy), ze względu na ówczesną sytuację gospodarczą i międzynarodową (doktryna Breżniewa!) Polski. Zaś po 1989 roku zostały one wyrzucone na śmietnik przez prawicę postsolidarnościową, czyli bandę politykierów, jaka wpełzłszy na stołki po robotniczych plecach, zbudowała w (k)raju nad Wisłą dziki kapitalizm, wyprzedała i zniszczyła większość przemysłu, a kolaborując z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, sprowadziła Polskę do roli państwa peryferyjnego, kolonii międzynarodowego kapitału. Na czym wszyscy dziś cierpimy, odczuwając coraz to większą frustrację, efektem której są faszystowskie rządy Bezprawia i Niesprawiedliwości, prawicy wszak postsolidarnościowej (i skrajnie prokapitalistycznej, co umiejętnie maskuje 500 Plus). Tak oto, „Solidarność” miała zreformować technokrację biurokratyczną, transformując ją w PRAWDZIWY socjalizm (hasło: „Socjalizm – tak, wypaczenia – nie!”), i dać robotnikom wolność, a doprowadziła do zaprowadzenia kapitalistycznego zniewolenia, w którym pracownik ma coraz mniej praw, jego zaś czas pozostaje w całkowitej dyspozycji kapitalisty.
I właśnie czasowi pracy poświęcimy dziś naszą uwagę.
Dawno, dawno temu, bo w latach 1771-1858, żył sobie Walijczyk o personaliach Robert Owen. Był on, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, kapitalistą – prowadził przędzalnię. Nie miał jednak bynajmniej poglądów, których należałoby się spodziewać po prywatnym właścicielu środków produkcji. Przeciwnie, Owen był zadeklarowanym socjalistą (tzw. „utopijnym”), prekursorem komunizmu (choć niekoniecznie w ujęciu leninowskim), twardym zwolennikiem sprawiedliwości społecznej. Uznaje się go obecnie za ojca spółdzielczości, głosił bowiem, że własność prywatna jest zła, gdyż prowadzi do chciwości, konkurencji i niesprawiedliwego podziału dóbr (co, nieprawda może?), toteż postulował jej zniesienie. Zakłady pracy miały być, w jego koncepcji, własnością wszystkich pracujących w nich robotników – no właśnie na tym polega prawdziwy socjalizm – zrzeszonych w związki bądź spółdzielnie, które zajmowałyby się nie tylko produkcją, ale i sprawiedliwym dystrybuowaniem wypracowanych zysków oraz wspólnym wychowywaniem dzieci (Owen pozostawał przeciwnikiem instytucji małżeństwa). Niektóre ze swoich pomysłów Owen próbował z lepszym bądź gorszym skutkiem wcielać w życie zarówno w Walii, jak i w USA, a jako pracodawca dbał o wysokie pensje pracowników, budował dla nich zdrowe mieszkania (poprzednik Tomasza Baty?) i zapewniał opiekę oraz edukację robotniczych dzieci (twierdził przy tym, iż nie powinny one pracować, zwłaszcza w młodym wieku).
Koncepcja Owena, która relatywnie najlepiej się przyjęła i przez długie lata działała, dotyczyła czasu pracy. Uważał on mianowicie, że doba dzielić się powinna następująco: osiem godzin pracy, osiem godzin snu i osiem godzin odpoczynku (czyli czasu dla siebie, na wszystkie czynności niebędące pracą ani snem). Założenie to bardzo spodobało się XIX i XX-wiecznej lewicy (szeroko pojętej) oraz związkom zawodowym (tak, „Solidarności” też), i w drugiej połowie XIX oraz pierwszej XX wieku trwała intensywna walka o wdrożenie go w życie, czyli wdrożenie w poszczególnych państwach ustawowego ośmiogodzinnego dnia pracy (dziś lewica mówi o konieczności dalszego go skracania, a i pojawiają się koncepcje, by człowieka w ogóle uwolnić od konieczności pracy zarobkowej, ale to temat na inną notkę). W niektórych krajach kapitalistycznych, czyli głównie w Europie, USA i Kanadzie, wydawało się długo, iż udało się to osiągnąć. Niestety, odkąd w latach 70. ubiegłego wieku triumfy poczęła święcić postulująca skrajny wyzysk ideologia neoliberalna (w USA zwana neokonserwatywną), czas pracy znów ulegać zaczął wydłużeniu. Uzasadniano to „koniecznością” wprowadzenia „elastycznego” czasu pracy (czyli narzucania pracownikowi przez kapitalistę dowolnej liczby godzin, jakie poświęcić musi na robotę), zmianą charakterystyki poszczególnych zawodów (innymi słowy, postępowało uśmieciowienie zatrudnienia, a nowe jego formy z góry wykluczały stabilny, ośmiogodzinny dzień pracy), przejściem od gospodarki przemysłowej do usługowej, itd.
Efekt jest taki, że dziś w większości państw kapitalistycznych – Polska wyjątku bynajmniej nie stanowi – pracownicy/robotnicy zasuwają po kilkanaście godzin na dobę, nie przez pięć, ale często przez sześć lub nawet siedem dni w tygodniu, muszą być „dyspozycyjni” (czyli biec do roboty na każde zawołanie), a prawo do urlopu i odpoczynku traktowane jest przez kapitalistów i stojących na straży ich interesów usłużnych ekonomistów oraz prawicowych polityków (przykładowo rząd PiS-u chce skrócić urlopy w Polsce) jako fanaberia. Jeżeli gdziekolwiek jeszcze przestrzega się norm czasu pracy, to ewentualnie w zawodzie kierowcy tira i tych, które są szkodliwe dla zdrowia. A i nawet w ich przypadku realny czas poświęcany przez człowieka na aktywność zawodową jest dłuższy, ponieważ do roboty trzeba jeszcze dojechać, co w dzisiejszych czasach zabiera łącznie nieraz po trzy-cztery godziny dziennie; miejsce zatrudnienia bywa bardzo oddalone od miejsca zamieszkania.
Tego, że ów coraz dłuższy czas pracy bynajmniej nie oznacza wyższych zarobków klasy pracującej, dodawać chyba nie muszę; zyski są bowiem pieczołowicie zasysane przez kapitalistów, a wynagrodzenia, w stosunku do rosnącej wydajności pracy, maleją.
Tak zatem Robert Owen faktycznie okazał się socjalistą utopijnym. Bo jego koncepcja uregulowania czasu pracy wróciła w sferę utopii, a pracowników pozbawiono postulowanego przez niego prawa do odpoczynku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor