Ratownicy i PiS
To,
że w polskiej służbie zdrowia źle się dzieje, nie stanowi
bynajmniej żadnej nowości. Fatalny składkowy system finansowania
powoduje, że publiczna opieka zdrowotna w (k)raju nad Wisłą jest
droga i nieefektywna (skoro kasa idzie za pacjentem, bardziej opłaca
się go leczyć niż wyleczyć), a spora część obywateli, np.
pracownicy zatrudnieni na śmieciówkach, w ogóle nie może z niej
skorzystać, o ile samodzielnie nie zapłaci drogich składek.
Chroniczne niedofinansowanie sprawia również, że poszczególne
zawody medyczne mają ciężko. Zarobki lekarzy mogą się wydawać
wysokie, ale w porównaniu z chociażby Europą Zachodnią,
prezentują się mizernie (zwłaszcza rezydenci mają w tym względzie
kłopoty), a warunki zatrudnienia też nie są najlepsze. Jeszcze
gorzej mają pielęgniarki, ratownicy medyczni, itd. No to co jakiś
czas wybuchają mniej lub bardziej spektakularne strajki, rząd
obiecuje poprawę, a potem nic się nie dzieje. I tak w koło.
Nowy
protest zapowiadają lekarze rezydenci, którzy czują się, słusznie
zresztą, oszukani przez rząd Bezprawia i Niesprawiedliwości. Trwa
strajk pielęgniarek, biorących masowo L4. A ostatnio swoją akcją
protestacyjną zagrozili ratownicy medyczni, którzy napisali list to
Łukasza Szumowskiego, czyli ministra zdrowia. W liście, jak łatwo
się domyślić, zawarli swoje żądania.
Ratownicy
domagają się mianowicie 1600 zł dodatku, podniesienia płacy
minimalnej do 4095 zł brutto na koniec 2019 roku i 5251 zł (też
brutto oczywiście) na koniec 2021 r., sześć dni roboczych
przewidzianych na szkolenia (od przyszłego roku), opłaconych
składek i Funduszu Pracy. Twierdzą, iż żądania owe nie są
wygórowane. I mają rację, biorąc pod uwagę, że ich praca polega
na ratowaniu ludzkiego zdrowia i życia (a zatem jest nader
odpowiedzialna), jest bardzo ciężka i niebezpieczna (ratownicy
medyczni są często atakowani, zwłaszcza przez pijanych bądź
naćpanych pacjentów), a warunki zatrudnienia do szczególnie
dobrych nie należą, podobnie jak wynagrodzenia.
Pan
minister ma dwa tygodnie na odpowiedź. Jeśli jej nie udzieli lub
udzieli negatywnej, ratownicy grożą protestem. I to znacznie
ostrzejszym niż ostatnim razem, kiedy ograniczyli się do
oflagowania karetek oraz noszenia czarnych koszulek; miało to na
celu bardziej zwrócenie uwagi opinii publicznej na ich problemy.
Teraz zapowiadają, że mogą nawet odmawiać przyjmowania pacjentów
i, śladem pielęgniarek, masowo brać zwolnienia lekarskie. Co
ciekawe, już doczekali się pogróżek ze strony dyrektorów
niektórych małopolskich szpitali, którzy deklarują, iż tak
strajkujących ratowników będą zwalniali. Ludzie ci są jednak na
tyle zdesperowani, że wykazują wysoką gotowość do podjęcia
ryzyka.
Co
ważne, jednym z powodów zapowiadanego protestu jest niewywiązanie
się przez Ministerstwo Zdrowia z porozumień zawartych z ratownikami
w 2017 roku. Komitet protestacyjny pisze o tym w swoim liście do
ministra tak: Ministerstwo
Zdrowia gwarantuje wypłatę dodatku tylko dla ratowników medycznych
zatrudnionych w Zespołach Ratownictwa Medycznego, dyspozytorniach
medycznych i SOR w wysokości 800 zł od 1 stycznia 2019 r. Niestety,
nie takie były ustalenia porozumienia z dnia 18 lipca 2017 r., kiedy
podjęto decyzję o zawieszeniu protestu. W związku z
niewywiązywaniem się z postanowień zawartych we wspomnianym
porozumieniu podjęliśmy decyzję o wznowieniu protestu (źródło cytatu: https://strajk.eu/nie-ma-kasy-bedzie-strajk-z-powazaniem-ratownicy-medyczni/). Ponadto
rząd nie wywiązał się z obietnicy wypłacenia podwyżek w
wysokości 400 zł do końca ubiegłego i kolejnych 400 zł w
bieżącym roku, co rzecz jasna również wpłynęło na desperację
i wolę walki ratowników.
Cóż,
osobiście nie wierzę, a już na pewno nie zakładam, by pan
Szumowski zrobił dla ratowników cokolwiek dobrego. Jeśli coś im
obieca, to albo tego nie zrealizuje, albo szybko się z obietnic
wycofa. Już prędzej uda się na Jasną Górę, by pomodlić się za
polskie ratownictwo medyczne. Nie kpię tu
z jego wiary, ale od ministra wymagać należy bardziej konkretnych
działań.
No
to wygląda, że przez (k)raj nad Wisłą przetoczy się kolejny
strajk.
Tak
w ogóle, to w Polsce panuje dziwne przekonanie – podzielane przez
pracodawców z sektora i prywatnego, i publicznego, jak też przez
znaczną część ośrodków medialnych, a niekiedy również samych
pracowników, zwłaszcza młodych – że człowiek nie tylko może,
ale wręcz powinien pracować za darmochę. A jeśli wysuwa jakieś
oczekiwania, czy to płacowe, czy to dotyczące stabilności
zatrudnienia, to jest „roszczeniowy” i „leniwy”. Takie
podejście sprzyja oczywiście kapitalistom, gdyż niskie płace i
plaga śmieciówek generują im zyski. Ale doprowadza do tego, że
wciąż jesteśmy społeczeństwem w większości ubogim i znacznie
słabiej rozwiniętym niż przykładowo nasi zachodni czy
południowi
sąsiedzi, o
Skandynawach nie wspominając.
Nigdy się nie dorobimy, jeżeli będziemy harowali za marne
pieniądze, a gospodarka zawsze będzie słabowita.
No
i przedstawianie walczących o swoje pracowników jako
„roszczeniowców” zabija w nich wolę samoorganizacji,
jednocześnie nastawiając poszczególne grupy zawodowe przeciwko
sobie… Ale to już inna historia.
Komentarze
Prześlij komentarz