Festiwal nagrobny
Przyznam szczerze, że podoba mi się (ze względu na słowiańskie geny oraz przywiązanie do słowiańskiej kultury, jak przypuszczam) upamiętnianie zmarłych poprzez palenie im zniczy. Przeciwko ustawianiu na nagrobkach stroików czy chryzantem na przełomie października i listopada też nic nie mam. U naszych wschodnich sąsiadów przetrwały jeszcze starsze formy czci dla osób, które odeszły: zostawianie na ich grobach jedzenia, ulewanie wódki (i picie jej przy okazji), itd. Wietnamczycy mają w zwyczaju palić przedmioty, jakie w zaświatach mogą być potrzebne ich bliskim, np. pieniądze. Bardzo rozbudowane obrzędy związane ze Świętem Zmarłych są w Meksyku. I tak dalej. W sumie, każda kultura ma jakąś formę upamiętnienia przodków. Nic w tym złego, o ile oczywiście nie wiąże się to z fanatyzmem.
Oczywiście, pamięć o zmarłych kultywować można niezależnie od wyznawania takiej czy innej religii, bądź niewyznawania żadnej. Jak to robimy, jest rzecz jasna kwestią indywidualną. Co oznacza i to, że nie ma obowiązku iść na groby swoich krzywdzicieli; przykładowo, dziecko molestowane seksualnie przez nauczyciela wcale nie musi palić mu zniczy.
Tak czy owak, wszystko, co robimy na nagrobkach bliskich nam osób – albo takich, które uważamy za ważne, np. zasłużonych dla miejscowości, państwa, kultury, itd. – zasługuje na szacunek i ma swój urok. Jeżeli oczywiście jest szczere, wypływa z naszych przekonań.
Zdarza się jednak, że niektórzy ludzie ulegają specyficznej modzie na nagrobne festiwale, polegającej na swoistej rywalizacji z otoczeniem (które najczęściej ma to w głębokim poważaniu) na formę i skalę uczczenia drogiego nieboszczyka czy drogiej nieboszczki. Czyli na to, by kupić większą niż inni (a zatem i droższą) chryzantemę, wraz z bogatszym (a zatem i droższym) stroikiem. Czyli na to, by zastawić czyjś grób jak największą liczbą jak najbardziej wypasionych zniczy. Czyli na to, by jak najładniej i jak najmodniej odpicować się na wizytę na cmentarzu. Czyli wreszcie na to, kto postawi większy, bardziej wystawny nagrobek.
Jak łatwo się domyślić, modę tę napędza nie tylko polska tradycja związana ze wspominaniem minionych pokoleń, nie wspominając o zwykłej ludzkiej próżności, ale przede wszystkim kapitalizm i ściśle z nim związany konsumpcjonizm.
Wystarczy spojrzeć – zwłaszcza w drugiej połowie października, acz sezon na dobrą sprawę zaczyna się wcześniej – ile na sklepowych półkach stoi zniczy, stroików, chryzantem… A wszystko większe, ładniejsze, bardziej kolorowe, wręcz wołające: „Kup mnie, bądź lepszy(a) od innych, pokaż, że BARDZIEJ kochasz ojca/matkę/brata/siostrę/dziadka/babcię/wujka/ciotkę/dziecko/kogo tam jeszcze” (zupełnie, jak gdyby wielkość zapalonego znicza świadczyła o takiej miłości). Naturalnie, chodzi o pobudzenie żądzy kupowania – nierzadko na zasadzie: „zastaw się, a postaw się” – w tym przypadku bazującej na pięknych polskich zwyczajach. Kapitalizm bowiem świetnie dopasowuje się do każdego aspektu lokalnego rynku, w tym związanego z tradycjami, zwyczajami czy wierzeniami, po to rzecz jasna, by wyssać z ludzi jak najwięcej pieniędzy. Nadto potrafi mocno, acz często podprogowo oddziaływać na psychikę konsumentów, choćby po to, aby skłonić ich do kupieni więcej niż inni.
No i tak rodzi się polski cmentarny festiwal, rozgrywający się na przełomie października i listopada każdego roku. U jego podstaw leżą piękne słowiańskie tradycje, wykorzystane przez kapitalistów do zwiększenia zysków.
Zamiast więc ulegać kreowanym przez nich wzorcom zachowań, warto upamiętnić bliskich zmarłych w sposób, jaki sami uznajemy za słuszny. Chodzi przecież właśnie o pamięć, o symbol, a nie o to, by pokazać, ile to forsy wydaliśmy w sklepie. Jeśli zapalimy używanego znicza, będzie to miało taką samą wartość emocjonalną, moralną czy zwyczajową, jak zapalenie nówki sztuki.
Komentarze
Prześlij komentarz