Klątwa fajnych księży

Już za parę dni początek nowego roku szkolnego. Z tego tytułu wszystkim osobom uczniowskim składam wyrazy serdecznego współczucia. I to pomimo faktu, że w szkolnictwie następują – powoli wprawdzie i w zbyt wąskim zakresie – pozytywne zmiany.

Jedną z nich jest to, że zamiast dwóch, będzie jedna lekcja religii katolickiej (katechezy) w tygodniu. Tyle zdołała wywalczyć ministra edukacji, Barbara Nowacka; na całkowite wyprowadzenie tego przedmiotu ze szkół publicznych (i zastąpienie go religioznawstwem, jak jest w większości państw zachodnioeuropejskich) nie zgodził się jej szef, premier Donald Tusk, wierny sługa Episkopatu Polski i kleru katolickiego.

Dla osób uczniowskich – tych, które jeszcze na katechezę uczęszczają, a coraz ich mniej – oznacza to m.in. jedną dodatkową wolną godzinę, jaką przeznaczyć można chociażby na odrobienie zadań domowych; tych bowiem wciąż jest zbyt wiele.

A funkcjonariusze Kościoła katolickiego, z hierarchami na czele, o tę nazbyt drobną korektę są wściekli. Chodzi, jak łatwo się domyślić, o ciężkie pieniądze. Za szkolne lekcje katechezy płaci wszak z naszych podatków państwo oraz jednostki samorządu terytorialnego. Mimo iż zajęcia te odbywają się w szkołach publicznych, ich program w całości uchwala Kościół, rząd nie ma na niego wpływu, samorządowcy też zresztą nie. Innymi słowy, największy działający w (k)raju nad Wisłą związek wyznaniowy robi, co chce w dziedzinie mącenia osobom uczniowskim w głowach, i jeszcze dostaje za to od nas pieniądze. Logicznie byłoby, gdyby Kościół, chcąc mieć szkolną katechezę, wynajmował – za opłatą rzecz jasna – klasy lekcyjne w placówkach (podobno) oświatowych… Ale to nie przejdzie, Kościół bowiem pieniądze bierze, lecz nikomu ich nie daje. A nazbyt delikatna korekta Barbary Nowackiej sprawi, iż pieniążków spłynie do biskupich kies nieco mniej… I stąd wściekłość purpury oraz czerni.

Wściekłość, dodajmy, świadcząca o ich oderwaniu od rzeczywistości. Przecież, jak wspomniałem wyżej, z roku na rok coraz mniej osób uczniowskich uczęszcza na katechezę. Wypisują się z niej samodzielnie lub robią to ich rodzice czy inni opiekunowie prawni. Ubywa też rodziców, jacy decydują się swoje pociechy na owe zajęcia zapisać. Kościół katolicki ma nie najlepszą prasę, a społeczeństwo polskie, ze szczególnym uwzględnieniem młodego pokolenia, szybko się laicyzuje; rolę bomby z opóźnionym zapłonem odegrały tu zresztą właśnie szkolne lekcje religii.

Do chóru kościelnych funkcjonariuszy niechętnych wobec pani ministry i tego, co zrobiła z katechezą w szkołach publicznych, dołączył również ksiądz Wojciech Lemański. Z agresją słowną (w każdym razie, ponadprzeciętną) może nie wyjeżdża – braków w kulturze osobistej trudno mu zarzucać – niemniej narzeka mocno… i jak inni faceci w sutannach, bez oglądania się na fakty tudzież realia.

Dla części osób obywatelskich jego postawa w tym zakresie wydać się może zaskakująca. A to z tej przyczyny, iż ksiądz Lemański przez liberalne (a raczej za takowe się uważające) media wylansowany został jako „ten fajny”. Zrazu niebezpodstawnie, ponieważ dużo dobrego zrobił w dziedzinie poprawy stosunków katolicko-żydowskich w Polsce, sprzeciwiał się mowie nienawiści wobec osób poczętych z in vitro (acz sam określał się jako przeciwnik tej metody), krytykował – z religijnego punktu widzenia, dodajmy – paskudne akcje w rodzaju Różańca do Granic, manifestował tolerancyjne (jak na księdza) przekonania, miał problemy z co bardziej zapiekłymi biskupami… krótko mówiąc, na tle większości kolegów wypadał pozytywnie.

Wydaje się jednak, że zarówno lansujący go ludzie mediów, jak i jego wielbicie zapomnieli o jednym. Otóż, ksiądz, nawet najfajniejszy, zawsze pozostanie KSIĘDZEM. Czyli zawodowym przedstawicielem korporacji o strukturze nieomal totalitarnej, funkcjonującej bardzo podobnie do służb mundurowych (wszystko na rozkaz). Dany kapłan może mieć swoje zdanie w dziedzinie chociażby praw człowieka, może je nawet głośno wypowiadać – o ile liczy się ze służbowymi konsekwencjami – ale kiedy chodzi o PRAWDZIWY obiekt kultu Kościoła katolickiego, a zarazem jego interes, czyli o wielkie pieniądze, zawsze stanie on po tej samej stronie, co jego koledzy i przełożeni. Jest to nie tylko skutek hierarchicznego podporządkowania, ale i mentalności korporacyjnej/grupowej; na podobnej zasadzie działają mafijne kodeksy, i stąd taka na przykład omerta. Ksiądz Lemański dokładnie tak się zachował, i nie ma w tym absolutnie nic zaskakującego, biorąc pod uwagę wykonywany przez niego zawód.

Na tym właśnie polega klątwa fajnych księży. Jako ludzie mogą oni być naprawdę w porządku, do rany przyłóż, git i super. Wyciągną rękę do bliźniego w potrzebie. Nie opluwają innych. Nie stosują mowy nienawiści, a wręcz ją – słusznie przecież – potępiają. Nieprzychylnie spoglądają na skrajną prawicę. I tak dalej. Kiedy wszelako przychodzi do pieniężnego konkretu, ksiądz nigdy nie zdradzi swojej korporacji… chyba, że chce akurat odejść ze stanu kapłańskiego. Wobec osób, np. z rządu, które zechcą uszczuplić kościelne dochody, ksiądz nieodmiennie zachowywał się będzie wrogo lub przynajmniej nieprzychylnie.

Nie dajmy się zatem nabrać. Nie ma fajnych księży. A jeżeli się nawet takowi trafiają, to są fajni do pewnego jedynie momentu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Złodziej, karierowicz, prezes

Zgon fanatyczki

Bez zasług