Rocznica drogiej imprezy

Zerkając dziś do kalendarza, widzimy datę 3 sierpnia. Co w niej takiego szczególnego? Ano to, że dzień ów jest niezbyt szczęśliwą rocznicą. Albowiem równo trzydzieści trzy lata temu do szkół publicznych – najpierw podstawowych – wprowadzono katechezę, oczywiście katolicką.

Odpowiadał za to pierwszy postsolidarnościowy (targowicki) rząd Tadeusza Mazowieckiego. Premier ów w 1990 roku startował w pierwszych powszechnych wyborach prezydenckich, a jego głównym konkurentem był inny solidarnościowiec (na pograniczu solidarucha), Lech Wałęsa. Cieszył się on ogromnym poparciem Kościoła katolickiego, konkretnie zaś duchowieństwa oraz hierarchów. Tychże pan Mazowiecki spróbował przekupić, by zachęcali do głosowanie na niego, i temu właśnie służyło wprowadzenie katechezy do szkół publicznych. Nie udało się, premier w wyborach prezydenckich ostatecznie zajął trzecie miejsce… lecz rela w budach została. A jej nauczanie usankcjonował konkordat, zawarty przez postsolidarnościowy (targowicki) rząd Hanny Suchockiej i podpisany przez postsolidarnościowy (targowicki) rząd Jerzego Buzka, tworzony przez koalicję AWS-UW, z której wywodzą się dzisiejsze PiS i PO.

Teoretycznie przedmiot ów jest nieobowiązkowy, można się z niego wypisać (o czym więcej w dalszej części tekstu) lub zamiennie uczęszczać na zajęcia z etyki. Te drugie wszelako prowadzone są bardzo rzadko, ponieważ brakuje nauczycieli (innych niż księża i katecheci w każdym razie), zaś z opcji wypisania przez dekady korzystało niewiele osób, głównie ze strachu przed ostracyzmem – zwłaszcza na wsiach i w mniejszych miejscowościach (ja też nie korzystałem, a to dlatego, że lekcje owe uważałem za odpoczynek, szczególnie w liceum). Teoretycznie zajęcia z katechezy powinny być umieszczane na początku lub na końcu dziennego planu lekcji… no, ale na teorii się kończy.

Zrazu Kościół zapowiadał, że katecheci uczyli będą w szkołach za darmo. Oczywiście tak się nie stało, pobierają pensje nauczycielskie. Z jednej strony słusznie, gdyż wykonują swoją pracę, a za tę ZAWSZE należy się wynagrodzenie. Z drugiej wszakże, owe wypłaty finansowane są nie z kościelnej kiesy (jak być powinno), lecz z budżetu państwa, czyli z NASZYCH pieniędzy. I nie byłoby to złe, gdyby zamiast katechezy w szkołach było religioznawstwo, jak to jest w wielu państwach zachodnioeuropejskich – czyli przedmiot nieprzekazujący treści stricte religijnych, lecz ogólną wiedzę o wszystkich głównych religiach. Niestety, w Polsce od czasu deformy pana Mazowieckiego mamy nie religioznawstwo, ale właśnie katechezę, czyli szerzenie religii katolickiej, nawracanie na nią, i to od najmłodszych lat. Państwo – z naszej, osób obywatelskich, kieszeni – finansuje tę wieloletnią kościelną imprezę… ale nie ma wpływu na przekazywane na lekcjach religii treści. Program nauczania ustalany jest nie przed MEIN (biorąc wszakże pod uwagę, kto tam teraz zasiada, może to i lepiej…), lecz przez Kościół.

Ze swoich szkolnych lat pamiętam, że na katechezie przekazywano wiedzę faktycznie dotyczącą religii katolickiej: dziesięcioro przykazań (przy czym te katolickie są zmienione w stosunku do biblijnych, o czym rzecz jasna nam nie wspomniano), grzechy główne, co to są sakramenty, co to jest modlitwa, jakie są elementy mszy, itd. Z tego wszelako, co dowiaduję się już w to w rozmowach ze znajomymi lepiej niż ja zorientowanymi we współczesnym polskim szkolnictwie, już to z mediów, obecnie na katechezie dominują: potępienie aborcji, in vitro, seksu jako takiego (poza inkubacją, koniecznie uświęconą małżeńskim sakramentem), osób LGBT+ oraz inne podobne brednie, czyli zakażanie dziecięcych i młodzieżowych mózgów fanatyzmem religijnym i faszyzmem.

Na szczęście, coraz mniej osób daje się nimi zakazić. Od paru już bowiem lat, jak wiemy, trwa coraz bardziej masowy trend wypisywania się z lekcji religii. Największą skalę przybiera on w dużych miastach, ale i w mniejszych ośrodkach jest coraz powszechniejszy. Jak parę ładnych razy pisałem, może to być efekt uboczny PiS-owskich deform szkolnictwa (wobec przeładowania materiału i braku czasu, dzieciaki chcą mieć dodatkową godzinę na odrobienie lekcji czy wytchnienie), ale zapewne dominującym czynnikiem jest rosnąca niechęć wobec Kościoła katolickiego jako instytucji. Wywołały ją oczywiście: pedofilia kleru oraz tuszowanie tego typu zbrodni, upolitycznienie Kościoła (czyt.: sojusz z PiS-em i innymi ugrupowaniami skrajnie prawicowymi), mowa nienawiści płynąca z ambon, pazerność duchowieństwa (Rydzyk, kapitalisto, nie rozglądaj się!), wspomniane wyżej pogorszenie jakości samej katechezy i im podobne czynniki. Mówiąc krótko, społeczeństwo polskie, a przynajmniej spora jego część, szybko się laicyzuje, co najlepiej widać po młodej generacji.

Nie zmienia to faktu, że katecheza w szkołach publicznych jest nadal. I kosztuje nas bardzo dużo. Dokładne kwoty nie są znane (i nie-rząd, i Kościół niespecjalnie się nimi chwalą), niemniej posłanki Lewicy i PO oszacowały, a portal Money.pl podał, że w 2021 r. utrzymanie tego przedmiotu w szkołach wydoiło z naszej kieszeni około 1,5 mld zł (w samej Warszawie 20 mln zł, czyli mniej więcej tyle, ile wynosiło zadłużenie wszystkich polskich szpitali!). Jasne, w zestawieniu z całościowymi wydatkami budżetu państwa, nie jest to może jakaś gigantyczna kwota… niemniej pieniądze te dałoby się zainwestować o wiele lepiej i skuteczniej. Na przykład przeznaczając je na wspomożenie systemu opieki zdrowotnej, onkologii czy psychiatrii dziecięcej chociażby…

Jeśli chcemy, by tak się stało, głosujmy na Lewicę, gdyż ona jedynie głośno podnosi konieczność wyprowadzenia katechezy ze szkół publicznych.

PS. Jutrzejszej notki może nie być (znów ważny wyjazd), za co w razie czego serdecznie przepraszam.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor