Na przystanku

W moim województwie rozpoczęły się ferie zimowe, dzieciaki zatem odpoczywają od koszmaru, jakim jest Czarnkowa szkoła po PiS-owskich deformach. Tymczasem osoby bez prawa jazdy ani samochodu, zwłaszcza starsze, mają problem dostać się do pobliskiego miasta powiatowego, o ile nie ma ich kto podwieźć. Publiczny przewoźnik na czas ferii (w wakacje jest tak samo) drastycznie ograniczył bowiem liczbę połączeń, toteż ludzie niedysponujący innym środkiem transportu muszą albo czekać godzinami na przystanku i jechać o niedogodnej dla siebie porze, albo zabrać się prywatnym busem i wybulić więcej pieniędzy za bilet (9 zł w jedną stronę, za przejechanie kilkunastu kilometrów). Dobra, jest też pociąg, ale starszy człowiek, nieraz z problemami zdrowotnymi, musi dojść na dworzec, a po dotarciu do miasta powiatowego, od tamtejszego dworca przejechać autobusem do miejsca docelowego; dla wielu ludzi może to być ponad siły, nadto bilety PKP też mocno podrożały (nie-rząd niby obiecuje, że znów stanieją).

A i tak moja miejscowość ma szczęście, że autobusy, busy tudzież pociągi kursują. Mimo upływu lat; około 20 proc. mieszkanek i mieszkańców Polski – zwłaszcza wsi i małych miasteczek – albo nie ma dostępu do komunikacji publicznej, albo może liczyć na zaledwie jedno połączenie dziennie, i to nie w weekendy czy święta. Jest to wykluczenie komunikacyjne, poważna kwestia społeczna. Sytuacja jest pod tym względem gorsza niż w okresie PRL-u (w każdym razie, odkąd państwo nasze państwo podniosło się z wojennych ruin), kiedy to, nawet nie mając samochodu, dało się wszędzie dojechać, czy to autobusem lub pociągiem, czy to autostopem.

Dziś bez własnych czterech kółek, no i prawka rzecz jasna, ani rusz. Dojazd do pracy, szkoły, urzędu, lekarza, kina/teatru/muzeum/ośrodka kultury czy czego tam jeszcze komunikacją publiczną bywa bardzo czasochłonny, utrudniony i wcale nietani, a czasem nawet okazuje się niemożliwy.

Dlatego poza swoje miasteczko jeżdżę samochodem. Do liceum jeździłem autobusem i busem, czego szybko zacząłem mieć serdecznie dosyć. Za to, kiedy studiowałem w Krakowie, na zajęcia dojeżdżałem tramwajami (chodzić na piechotę też mi się zdarzało), które do dziś uważam za najlepszy środek transportu po tym mieście. No właśnie, ale w dużych aglomeracjach komunikacja publiczna funkcjonuje. To poza nimi są z nią mniejsze bądź większe problemy.

Tymczasem politycy i działacze Lewicy, Zielonych, a także aktywiści z różnych organizacji społecznych, zwłaszcza proekologicznych, promują poruszanie się transportem publicznym. Samo w sobie jest to jak najbardziej słuszne. Im więcej osób podróżowało będzie autobusami, trolejbusami, tramwajami, busami, pociągami, tym mniej będzie zanieczyszczeń powietrza, mniejsze korki, spadnie liczba wypadków drogowych… Korzyści jest cała masa. Gdybym mieszkał w dużym mieście, takim jak Kraków, Katowice (lub inne części składowe Aglomeracji Śląskiej), Opole, Wrocław, Poznań, Łódź, Warszawa, Szczecin, Trójmiasto, itd., też sto razy wolałbym poruszać się po nim komunikacją publiczną niż samochodem; no, chyba, że mój zawód wiązałby się z koniecznością jeżdżenia autem.

Samo jednak apelowanie do ludzi, by przesiedli się z samochodów do autobusów czy pociągów, nie wystarcza. Komunikacja publiczna musi zachęcać do korzystania z niej. I nie chodzi mi tu o reklamy czy kampanie społeczne.

Przede wszystkim, politycy muszą skutecznie walczyć z wykluczeniem komunikacyjnym; innymi słowy powstać musi więcej dostępnych cenowo połączeń. Nie będzie poruszała się autobusem osoba, która ma do dyspozycji jeden czy dwa kursy dziennie, żeby zaś dotrzeć z domu na przystanek, przejść musi pięć kilometrów.

Bilety muszą też być tańsze. Jeśli koszt przejazdu komunikacją publiczną będzie porównywalny lub niewiele niższy od kwoty, jaką wydać musimy na pokonanie tej samej trasy samochodem, dziewięć osób na dziesięć mających taką możliwość wybierze auto – wygodniejsze, szybsze, dające więcej niezależności, niewymagające czekania kilku godzin na przystanku, by dostać się z powrotem do domu. Są również organizacje społeczne walczące o zupełnie darmową komunikację publiczną; piękna idea, godna poparcia, ale nie wypowiadam się – nie jestem wszak ekspertem w tej dziedzinie – na ile możliwa do zrealizowania w dłuższej perspektywie czasowej.

No i nie oszukujmy się – jakość samych połączeń, a konkretnie taboru, też ma niebagatelne znaczenie. Przykładowo, starym, rozklekotanym, brudnym, niemile woniejącym autobusem pojedzie tylko ktoś, kto NAPRAWDĘ MUSI, szczególnie, jeżeli ceny biletów są wysokie. Z tego, co obserwuję w swoim powiecie, pod tym względem w ostatnich latach zaszła dość znaczna poprawa (dzięki Unii Europejskiej, ani chybi), niemniej czy stało się tak wszędzie indziej w Polsce, nie wiem.

Konkludując, jak najbardziej jestem za rozwojem komunikacji publicznej i za tym, aby korzystało z niej możliwie najwięcej osób. Czyli musi być ona niedroga, ogólnodostępna (z dużym zasięgiem) i wysokojakościowa.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor