Wizyta dojarska

Boże Narodzenie – czyli wymyślone w IV wieku n. e. święto, które datę zaczerpnęło od Solstycjów, święta przesilenia zimowego, Godów tudzież Jule – dobiegło końca, przynajmniej w katolicyzmie, bo w prawosławiu dopiero nadejdzie. Jak co roku, księża ruszając więc z wizytami duszpasterskimi, czyli, jak to się kolokwialnie określa, po kolędzie. Towarzyszą im ministranci, scholistki czy inne dzieciaki z obsługi parafialnej.

Dwa lata temu COVID-19 się szerzył (teraz zresztą też się pewnie szerzy, tyle że testów się nie robi, więc nie znamy skali zarazy, a że sporo osób jest zaszczepionych i/lub chorobę ową przeszło, skutki są mniej bolesne i tragiczne niż w okresie szczytu pandemii), no to wizyt duszpasterskich nie było. Parafia, do której formalnie przynależę, zamiast nich zorganizowała msze dla mieszkańców poszczególnych bloków; nie poszedłem.

Przed rokiem chodzili księża do tych osób, które wcześniej ich zaprosiły, wypełniając odpowiednią deklarację; w tym roku, z tego, co się orientuję, też tak będzie. Przynajmniej w rzeczonej parafii, bo pewnie w wielu innych powróci stary zwyczaj łażenia od mieszkania do mieszkania i wbijania się tam… no, może nie na siłę, ale z oczekiwaniem szeroko otwartych ramion.

Nie wszyscy biskupi aprobują chodzenie po kolędzie za zaproszeniem; taki na przykład Jędraszewski ponoć się wściekł, kiedy kilka krakowskich parafii stwierdziło, że w tym roku tak właśnie zrobi.

Rozwiązanie to wydaje się optymalne, nie tylko ze względu na pandemię, ale też po prostu dlatego, że kapłani udają się do tych wiernych, którzy chcą ich przyjmować, porozmawiać, wyjaśnić wątpliwości… Innymi słowy, obie strony mają największe szanse na zadowolenie. Ci z kolei obywatele, którzy gościa w sutannie sobie w lokum nie życzą, nawet nie usłyszą jego pukania do drzwi, czyli oni mają spokój z księdzem, ksiądz natomiast z nimi; wzajemne oszczędzanie sobie stresu.

Kościelny – w sensie: organizacyjny, korporacyjny – punkt widzenia na tę kwestię jest wszelako inny. Otóż, wizyty duszpasterskie nie mają celów religijnych, duchowych czy nawet towarzyskich, lecz stricte biznesowe; Kościół katolicki jest wszak typową korporacją, działającą dla jak najbardziej materialnego zysku.

Nie chodzi więc o to, by spotkać się z parafianami, porozmawiać z nimi, rozwiać ich religijne wątpliwości, udzielić porad odnośnie jakichś życiowych problemów (są ludzie, którzy takowych szukają u księży właśnie), lecz o wyciągnięcie od nich forsy. Kapłan, chodząc po kolędzie, zbiera przecież datki „co łaska”, umieszczane z reguły w kopertach. Jeśli nie przyjmie pieniędzy lub, co gorsza, zostawi je w mieszkaniu, gdzie widzi, że są one potrzebne (a trafiają się księża, którzy tak właśnie postępują), to ma przerąbane w kurii, do której odprowadzić musi część zebranych środków. Ot, taki haracz od mafijnej płotki dla potężnego bossa. Zarazem kapłani uważnie oglądają mieszkania parafian, starając się oszacować, którzy z nich są relatywnie zamożni (wówczas oczywiście można od nich wydoić więcej pieniędzy, choćby za śluby, chrzciny tudzież pogrzeby), a którym pod względem materialnym źle się wiedzie (przeto w spektrum zainteresowania duchowieństwa i hierarchii kościelnej się nie znajdują).

Wiadomo przecież, iż jedynym Bogiem, w jakiego biskupi oraz kardynałowie szczerze i z oddaniem wierzą, jest pieniądz.

A tymczasem kościelne dochody spadają. Uszczupliły je pandemiczne restrykcje, nadto coraz mniej osób regularnie uczestniczy w nabożeństwach, toteż i na tacy mniej ląduje pieniążków, ku zgrozie czerni i purpury. Częstochowscy radni już podjęli decyzję o niefinansowaniu szkolnych katechetów z samorządowej kiesy, Kraków się do tego szykuje, a i inne miasta, szukając oszczędności, też mogą pójść tą drogą.

Nie zdziwię się więc, jeśli coraz więcej księży będzie podejmowało decyzję o powrocie do starej formy chodzenia po kolędzie, czyli odwiedzania domów wszystkich zarejestrowanych parafian, czy tego sobie oni życzą, czy nie. A jeśli sami księża stwierdzą, iż korzystanie z formalnych zaproszeń to jednak lepszy pomysł, hierarchowie mogą na nich naciskać, żeby jednak wbijali się pod dach każdej owieczki, celem rzecz jasna uzyskania większego udoju.

Cóż, z czasów, kiedy jeszcze moi rodzice przyjmowali wizyty duszpasterskie (w zeszłym ani w tym roku deklaracji zaproszeniowej nie wypełniałem, a co do przyszłości, to nie wiem, czy w ogóle pozostanę członkiem Kościoła katolickiego), zapamiętałem je jako czasami miłe wydarzenia (jeśli z księdzem dało się inteligentnie porozmawiać), co nie zmienia faktu, że zawsze wiązały się z pewną uciążliwością. Zaburzały wszak rozkład dnia, tym bardziej, że niejednokrotnie trzeba był na faceta w sutannie długo czekać. Generalnie, nie czuję potrzeby, by katolicki (czy jakikolwiek inny) kapłan mnie odwiedzał, zwłaszcza, że za odwiedzinami owymi kryje się prymitywna żądza zysku, nawet jeśli nie samego księdza, to jego przełożonych z kurii już tak.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor