Imperium na glinianych nogach

Wolne media” (czyli TVN24 i spółka) o tym nie powiedzą, ale w wolnych mediach (np. lewicowe portale, Fakty po Mitach, itd.) można znaleźć sporo informacji na pewien wyjątkowo istotny dla całego świata temat.

Otóż, przybywa poważnych (czyli nie żadnych teorii spiskowych ani innych bzdetów!) analiz, według których USA – imperium kapitalistycznego zła, najpotężniejsze (choć powoli ustępujące pod tym względem Chinom i trochę Rosji) supermocarstwo, miecz w ręku globalnego kapitału, jedna z największych gospodarek na naszym globie – pogrąża się w coraz groźniejszym kryzysie ustrojowym i politycznym, staczając się w kierunku… państwa upadłego.

Tu wyjaśniam, że państwo upadłe to takie, w którym władza, administracja, gospodarka, itd. nie funkcjonują. Jacyś politycy są, ale ich władza kończy się za drzwiami gabinetów (o ile takowe mają), prawo stanowione istnieje tylko na papierze, podobnie jak funkcjonujące w oparciu o nie organa i urzędy. Przedsiębiorców zastępują brutalni gangsterzy, i to oni de facto rządzą takim państwem, wespół z watażkami na czele oddziałów bojowników, działających zamiast policji, wojska tudzież innych służb. Innymi słowy, wszystko się sypie, trwa chaos (często w postaci wojny domowej), krew leje się istnymi rzekami… Jeśli ktokolwiek zaprowadza minimalny choćby porządek (a raczej jego pozory), to jedynie wojska okupacyjne lub siły pokojowe. Najczęściej wymienianymi przykładami państw upadłych są Somalia oraz Afganistan, ale takich zdegenerowanych organizmów politycznych jest na świecie więcej.

Stanom Zjednoczonym, rzecz jasna, do ponurego owego stadium rozkładu jeszcze daleko, lecz wielu analityków uważa, iż zeszły one na ścieżkę wiodącą w tym właśnie kierunku. Kryzys polityczno-ustrojowy jest tam coraz wyraźniej widoczny, a jego konsekwencje mogą okazać się wręcz tragiczne; nie da się wykluczyć wojny domowej i upadku państwowości. Dlaczego? Ano, a kilku powodów.

Otóż, w siłę rośnie tam skrajna prawica. Nie tylko „klasyczni” faszyści i wyjątkowo neoliberalna Tea Party (coś w rodzaju skrzyżowania Konfederacji z PO), ale też coraz mocniej skręcający ku antydemokratyzmowi Republikanie. Partię tę zdominował Donald Trump, oczywiście za sprawą swoich miliardów i tego, że jako prezydent-kapitalista prowadził on politykę korzystną dla innych kapitalistów. A podczas swojej kadencji – i nie tylko! – wielokrotnie udowadniał on, że ze standardami demokratycznymi mu nie po drodze. Trump ma też swoich wyznawców, i to fanatycznych, ale o nich trochę więcej będzie w dalszej części tekstu. Co istotne, Republikanie najprawdopodobniej znów uzyskają większość w Kongresie (wybory do niego odbywają się częściej niż w Polsce czy innych państwach europejskich, skutkiem czego regularnie wymieniana jest część parlamentarzystów), a już teraz republikańscy sędziowie (o niezawisłości i niezależności sądownictwa w USA można zapomnieć) zdominowali sądy, w tym i te, co rozstrzygają o ważności wyborów. Trump (lub wskazany przez niego następca, gdyby odrażający ów kapitalista się zawinął, ma zatem otwartą drogę do powrotu na prezydencki stolec po następnych wyborach. I nie chodzi tylko o to, że Republikanie trzymają sądy za twarz, lecz przede wszystkim o to, że ich sędziowie gotowi są nawet fałszować wybory (tak, w państwie, które przeprowadza zbrojne inwazje na inne kraje, by narzucić im system „demokratyczny”!), byle kapitalista Donald zwyciężył. A gdyby nawet i fałszerstwa nie pomogły, to w odwodzie czekają jeszcze fanatycznie wierni i coraz liczniejsi wyznawcy Trumpa, gotowi na jego rozkaz wręcz podpalić Stany Zjednoczone, czyli wywołać wojnę domową (serio!). Już zresztą doprowadzili do tego, że amerykańskie imperium radośnie się zachwiało w posadach – w styczniu zeszłego roku, kiedy wdarli się na Kapitol. A to był tylko ułamek tego, na co stać ich, a ściślej – ich guru.

W jakikolwiek zresztą sposób Donald Trump odzyska prezydenturę, jego głupota i antydemokratyzm będą dla USA jedynie szkodliwe (np. rasizm, polityka antyspołeczna, itd.).

Ale wstrętny ów miliarder i ogólnie skrajna prawica to niejedyne przyczyny kryzysu, w jakim pogrąża się amerykańskie imperium zła. Spośród głównych wymienić można jeszcze dwie inne.

Jedną jest słabość Demokratów i ich prezydenta, Joego Bidena. Jego kadencja to, jak do tej pory, jedna wielka porażka. Polityczna klęska w Afganistanie, czyli nagłe wycofanie jankeskich wojsk i odzyskanie władzy w tym państwie przez talibów (inna sprawa, że imperialiści nigdy nie powinni byli tam wkraczać!), nieskuteczna (mimo początkowych sukcesów) walka z koronawirusem oraz stanowiącą naturalny skutek lockdownu inflacją spowodowały znaczący spadek poparcia dla prezydenta i jego partii. Na to nałożyła się nijakość samego Bidena, oraz wielu innych polityków demokratycznych zwłaszcza zaś – uznawanej jeszcze do niedawna za nadzieję tej formacji – wiceprezydentki Kamali Harris. Wizerunkowo przegrywają oni z coraz bardziej radykalnymi, a zatem i zyskującymi na wyrazistości Republikanami, no to nic dziwnego, że poparcie tych drugich rośnie – tym bardziej, iż ich despocji sprzyja zła sytuacja społeczna i gospodarcza.

Kolejną główną przyczyną narastającego kryzysu jest sam ustrój amerykańskiego imperium. Jego fundamenty powstały na przełomie XVIII i XIX wieku, i coraz wyraźniej widać, iż przestają spełniać swoją rolę. Sam system wyborczy się sypie, o czym świadczą chociażby coraz częstsze tzw. absurdy wyborcze w kolejnych elekcjach prezydenckich; polegają ona na tym, że wygrywa kandydat, który uzyskał MNIEJ głosów elektorskich (Trump takim właśnie był zwycięzcą). Niekoniecznie wynika to z fałszerstw; po prostu regulacje prawne nie są dostosowane do obecnego terytorium i demografii USA, skutkiem czego przestają działać prawidłowo. Zwłaszcza, że główny mechanizm kontrolny, czyli sądownictwo, jest – jako się rzekło wyżej – upartyjniony. Partie natomiast amerykańskie…

Ano, i tu dochodzimy do sedna sprawy. Otóż, USA są formalnie państwem demokratycznym. W praktyce jednak, jak wiemy, w kapitalizmie „demokracja” jest co najwyżej fasadą dla reprezentacji interesów prywatnych właścicieli wielkich koncernów i korporacji. Ów system ekonomiczny sprawa więc, że demokracja przeradza się w plutokrację, czyli ustrój, w jakim realną władzę sprawują najbogatsi. W Stanach Zjednoczonych widać to coraz wyraźniej, w znacznie większym stopniu niż chociażby w Europie.

Teoretycznie bowiem każdy Amerykanin, nawet żebrak, może osiągnąć w polityce wszystko, z wspięciem się na prezydencki fotel – wystarczy, że będzie wygrywał najpierw kolejne partyjne prawybory, a potem wybory państwowe. W praktyce, by odnieść sukces w elekcji, trzeba mieć dobrą kampanię wyborczą, ta zaś wymaga gigantycznych środków. Czyli kandydat albo sam musi dysponować ogromną kupą szmalu (jak Trump, żeby daleko nie szukać), albo pozyskać bogatych sponsorów, czyli kapitalistów i ich koncerny (legalnie, bo amerykańskie prawo nie utrudnia, inaczej niż w Europie, zadzierzgania powiązań polityczno-biznesowych). Dlatego właśnie niemal wszyscy kongresmeni finansowani są przez kapitalistów; jak sądzicie, czyje interesy reprezentują ci politycy – obywateli czy koncernów i korporacji?

Owa plutokracja, w połączeniu z kulejącym ustrojem, sprawia, iż klasa polityczna staje się coraz bardziej oderwana od większości społeczeństwa i warunków, w jakich ono żyje. A te są coraz gorsze, bo amerykański kapitalizm nie może wygrzebać się z kryzysu. Ściślej rzecz ujmując wygrzebali się z niego sami kapitaliści, ponieważ nauczyli się na kryzysie zarabiać, no i pozyskują gigantyczne dotacje państwowe, ale proletariat w coraz większym stopniu dotknięty się nowymi formami biedy, nierzadko skrajnej, niestabilnością bytową, inflacją i innymi kapitalistycznymi patologiami. Rosną więc napięcia społeczne, te zaś wykorzystują despoci z Trumpem na czele… no i koło się zamyka.

Generalnie, samo gnicie i ewentualny upadek amerykańskiego imperium zła wcale by mnie nie zmartwiły; oznaczałyby przecież powiew wolności dla całego świata. Problem polega wszakże na tym, że mimo politycznego kryzysu, USA wciąż jeszcze są militarnym supermocarstwem, zdolnym do inwazji na praktycznie dowolne wybrane miejsce na naszej umęczonej planecie. A ich kapitał stale wymusza na Waszyngtonie prowadzenie polityki imperialistycznej, czego efektem chociażby obecne działania antychińskie, rozpoczęte przez Trumpa, a kontynuowane przez Bidena. Im grosza będzie polityczna i gospodarcza sytuacja imperium zła, tym większe ryzyko, że tamtejsza klasa posiadająca dążyła będzie do rozpętania trzeciej wojny światowej, już to celem podratowania własnych majątków, już to, by odwrócić społeczną uwagę (jak to zrobiła Thatcher, wszczynając wojnę o Malwiny/Falklandy). A taki konflikt niesie ryzyko zagłady całej ludzkości.

Negatywne procesy polityczne, społeczne oraz gospodarcze rozpełznąć się też mogą z USA do innych państw. Co również stanowi ogromne ryzyko dla światowego pokoju.

Dlatego, jeśli amerykańskie imperium zła ma upaść, to niech stanie się tak jak najrychlej, i w taki sposób, by ten jego upadek nie pociągnął za sobą reszty świata.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor