Nieodpowiedzialna Miriam

Gdzieś tak w 7 lub 6 roku p. n. e. (dokłada data prawdopodobnie niemożliwa jest do ustalenia) nastolatka imieniem Miriam, będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, wędrowała z Nazaretu do Betlejem. I to pieszo, bo ani owej dziewczyny, ani jej męża Józefa nie było stać na osiołka (stanowiącego wymysł artystów żyjących kilkanaście wieków później) bądź inne zwierzę pomagające w transporcie; oboje wywodzili się z klasy społecznej zwanej wówczas tekton lub proletari, czyli wolnych robotników najemnych, świadczących rozmaite prace fizyczne, najczęściej za bardzo mizerne wynagrodzenie, co oznacza, iż byli jeśli nie kompletnymi nędzarzami, to przynajmniej biedakami.

Długość trasy pokonanej przez Miriam w dziewiątym miesiącu ciąży wynosi około 150 kilometrów, i to w trudnym, skalistym terenie – idzie się prawie cały czas pod górę. Nastolatka ryzykowała zatem poronienie/przedwczesny poród, wypadek typu skręcenie lub złamanie nogi, a nawet śmierć w wyniku upadku ze skały, użądlenie przez skorpiona lub ukąszenie przez jadowitego węża, chorobę, napad bandytów powszechnych na ówczesnych bezdrożach i inne nieszczęścia, które mogły zabić ją samą i jej dziecko. Do ochrony i pomocy miała tylko, jako się rzekło, męża, który wszak był robotnikiem, nie wojownikiem, a wedle niektórych przekazów, w wieku pozostawał senioralnym.

W jakiś czas później Miriam i Józef udali się, też zapewne pieszo, w jeszcze dalszą, bo z Betlejem do Egiptu, podróż (wedle biblijnego przekazu i powstałej na jego podstawie legendy oraz licznych dóbr kultury typu kolędy, wiali przed politycznymi represjami), tym razem biorąc ze sobą dwuletnie mniej więcej dziecko. Grożące im niebezpieczeństwa były w zasadzie te same, co podczas poprzedniej wędrówki, z tą równicą, iż rodzinka była bardziej na nie narażona, bo trasę musiała pokonać kilkakrotnie dłuższą, a zamiast poronienia, nastąpić mógł zgon narodzonego już chłopczyka imieniem Jeszua.

Tak mniej więcej wyglądała historia opisana w Ewangelii wg (św. w katolicyzmie) Mateusza. Zapewne ją znamy, niedługo zresztą czytana będzie w kościołach i mediach z okazji Bożego Narodzenia. Czy odbyła się w rzeczywistości, trudno orzec. Obecni badacze w większości twierdzą, iż owa opowieść o narodzinach Jezusa Chrystusa i wydarzeniach wokół nich to midrasz (czerpiący zresztą garściami z Księgi Wyjścia), czyli tekst literacki, w którym liczą się nie fakty historyczne, lecz teologiczna symbolika. Prawdopodobnie więc nie było ani mędrców ze Wschodu, mylnie zwanych „trzema królami” (no i tu właśnie mamy symbolikę związaną z ich darami: złoto – Mesjasz królem, kadzidło – Mesjasz kapłanem, mirra – Mesjasz umrze, i to raczej paskudnie), ani Rzezi Niewiniątek (nie potwierdzają jej żadne znane zapiski ani inne dowody archeologiczne związane z Herodem Wielkim). Ale Miriam i Józef, a później również ich synek Jezus, jak najbardziej mogli przemierzać imponującej długości, trudne i niebezpieczne trasy. Na przełomie tysiącleci ludzie z ich klasy społecznej (i nie tylko!) wędrowali z miasta do miasta, a nawet państwa do państwa (do Egiptu też mogli się byli wybrać, gdyż istniała tam wówczas diaspora żydowska) w poszukiwaniu pracy albo w celach religijnych (pielgrzymki). Czasy były to niespokojne, Żydom nie podobała się władza rzymian i ich sojuszników (w tym Heroda Wielkiego), często wybuchały bunty i zamieszki, toteż Józef, chcąc chronić rodzinę przez jaką grubszą zawieruchą, mógł przenieść się na jakiś czas z żoną i synkiem do Egiptu, nawet, jeśli żadne prześladowania nie były wymierzone bezpośrednio w nich; ot, bali się wojny lub przynajmniej rozruchów, podczas których mogliby zginąć.

Fakty wszelako czy wymysły, midrasze pisano po to między innymi, by skłonić odbiorców do myślenia. Pomyślmy więc.

Gdyby ewangeliczna historyjka rozgrywała się w naszych czasach, Miriam zostałaby na różnych forach internetowych i portalach społecznościowych zwyzywana od najgorszych. Najłagodniejsze wpisy określałyby ją jako „nieodpowiedzialną”, skoro wybierała się pieszo w bardzo długie i niebezpieczne podróże najpierw w ciąży, a później z dzieckiem. Jeżdżono by nie tylko po jej poczuciu odpowiedzialności i rozwadze, ale też inteligencji („No, co za kretynka tłucze się z brzuchem sto pięćdziesiąt kilosów?!”), zarzucono by jej bycie „złą matką”, a i nastoletni wiek z pewnością zostałby dziewczynie wytknięty… Raczej żaden z komentatorów nie raczyłby zauważyć, iż Miriam została do swoich podróży zmuszona, gdyby bowiem nie ruszyła w drogę, zmarłaby z głodu lub została zamordowana przez żydowskich sicario, wojowników Heroda, rzymskich żołnierzy czy tam jakichś innych zakapiorów… a wraz z nią zginęłoby oczywiście dziecko.

Skąd wiem, że takie wpisy by się pojawiały, stanowiąc normę, nie wyjątki? Ano, wystarczy przyjrzeć się, co ludzie wypisują, a media powtarzają na temat uchodźców, w tym rodziny niemowlęcia, jakie zmarło niedawno na polskiej granicy. A przecież Miriam z Nazaretu, tak często eksponowana w polskich kościołach i wymieniana w rozlicznych modlitwach, jeśli istniała naprawdę, to w okolicach 6 roku p. n. e. znalazła się w bardzo podobnej sytuacji, co ci ludzie…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor