Podatek od auta
Niedawno
pani Anna Maria Żukowska opublikowała na profilu SLD tekst (ukazał
się też w Dzienniku Trybunie) o polskim systemie podatkowym.
Słusznie podniosła, że w (k)raju nad Wisłą obywatele
najzamożniejsi są opodatkowani w znacznie mniejszym stopniu (w
stosunku oczywiście do uzyskiwanych dochodów) niż ci biedniejsi,
toteż trzeba z jednej strony zmniejszać obciążenie podatkowe dla
osób mało- i średniozamożnych, a z drugiej wprowadzić dwie
wyższe stawki dla krezusów. Słusznie. Podnosi też pani Żukowska
konieczność zmniejszenia podatków pośrednich, czyli VAT-u i
akcyzy – nie licząc produktów szkodliwych, które powinny zostać,
zdaniem działaczki SLD, opodatkowane bardziej niż dziś. I z tym
też trudno polemizować. I jeszcze proponuje pani Żukowska podatek
ekologiczny, czy to od paliw lotniczych, czy to od opakowań z tworzyw sztucznych, czy to za zakup nowego lub
używanego samochodu o napędzie innym niż elektryczny. I przy tych
samochodach się zatrzymajmy.
Samą
ideę podatku ekologicznego oczywiście rozumiem i pochwalam. Uważam,
że powinien on zostać wprowadzony – a w przypadków już
obciążonych nim dóbr, rozszerzony – na wszystkie produkty,
szkodzące środowisku naturalnemu, zwłaszcza zaś na folię i
plastik. W przypadku tej daniny chodzi nie tyle o zwiększenie
państwowych dochodów z tytułu dystrybucji takich artykułów, ile
o wyeliminowanie ich z rynku; podatek ma sprawić, że ich produkcja
i sprzedaż staną się nieopłacalne, toteż trzeba je będzie
zastąpić produktami ekologicznymi, np. reklamówkami
biodegrowalnymi czy też kartonowymi pudełkami (zamiast
plastikowych). I okej, tak powinno być. Z samochodami sprawa jest
jednak bardziej skomplikowana, z dwóch głównych powodów.
O
ile bowiem samą ideę obciążenia ich zakupu podatkiem ekologicznym
w sumie popieram, to pragnę zauważyć, iż polskie społeczeństwo
jest w zdecydowanej większości ZBYT BIEDNE, by go płacić. Auta
nowe cieszą się u nas małą popularnością wśród klientów
indywidualnych (znacznie częściej kupują je firmy), gdyż są w
stosunku do naszych dochodów nazbyt drogie – zwłaszcza
elektryczne, o których za chwilę. Jeździmy starymi gratami
(średnia wieku samochodu osobowego w Polsce waha się, w zależności
od obliczeń, od trzynastu do piętnastu lat), które zatruwają
powietrze, nie dlatego, że je lubimy, lecz z tej prostej przyczyny,
iż na takie właśnie gruchoty nas stać. A coraz więcej obywateli
swoje cztery kółka mieć musi, nie tylko dlatego, że komunikacja
publiczna padła w wielu regionach, gdy tymczasem czymś do roboty
dojechać trzeba, ale też z tejże przyczyny, iż posiadanie
samochodu jest czynnikiem znacząco ułatwiającym poszukiwanie pracy
(przybywa zawodów, których praktycznie nie da się wykonywać, nie
mając auta), zwłaszcza, jeśli szuka jej się daleko od miejsca
zamieszkania (bo blisko nie ma). Jeśliby więc samochody używane
obciążyć podatkiem ekologicznym, walnęłoby to właśnie w mało-
i średnio zamożnych obywateli, a chyba nie o to chodzi. Z kolei
taka danina od aut nowych podniosłaby ich ceny, co kupujące je
firmy przeniosłyby na ceny swoich usług. Znacznie więc lepszym
pomysłem jest ZWOLNIĆ z akcyzy i innych podatków pośrednich
pojazdy z napędem ekologicznym (elektrycznym i hybrydowym, wkrótce
także wodorowym), aby ich ceny stały się bardziej przystępne.
Jeśli zaś chcemy, aby Polacy przesiedli się z samochodów do
autobusów, tramwajów czy pociągów, to należy odbudować
połączenia oraz obniżyć ceny biletów (podróżowanie autobusem
czy tramwajem po dużych miastach powinno być w ogóle bezpłatne).
Na takich rozwiązaniach polskie powietrze z pewnością skorzysta. A
kiedy studiowałem w Krakowie, to wolałem docierać na zajęcia
tramwajem niż autem.
Drugą
kwestią jest napęd, a w zasadzie silnik. O ile bowiem trudno
zaprzeczyć, że silniki spalinowe, czyli benzyniaki (nawet
przerobione na gaz) i, zwłaszcza, diesle, przyczyniają się do
zanieczyszczenia środowiska – choć w skali daleko mniejszej niż
przemysł, elektrownie węglowe tudzież palenie w piecach śmieciami
– toteż w ich przypadku podatek ekologiczny uznać można za
uzasadniony… to byłbym naprawdę ostrożny w dopieszczaniu TYLKO
elektryków. Tak naprawdę trudno je brać za tak całkowicie
ekologiczne. Sama produkcja silnika elektrycznego do samochodu
generuje więcej dwutlenku węgla niż użytkowanie diesla przez
osiem lat, no i prąd do ich ładowania skądś się bierze – w
Polsce produkuje się go, głównie spalając węgiel, czyli
generując zanieczyszczenia; lepiej pod tym względem wypadają
klasyczne hybrydy, które redukują zużycie paliwa, a nie trzeba ich
ładować z zewnątrz. Dalej, na obecnym etapie rozwoju
technologicznego, zakup auta elektrycznego ma sens tylko w dużym
mieście; ich zasięg jest mały, a poza większymi aglomeracjami
punktów ładowania jest mało (tu znów wygrywają klasyczne
hybrydy, nie wspominając o silnikach benzynowych czy
wysokoprężnych). No i bynajmniej nie można zakładać, że właśnie
napęd elektryczny będzie napędem przyszłości. Sam pamiętam nie
tak dawne czasy, kiedy wieszczono, że w autach osobowych turbodiesle
wyprą silniki benzynowe; tak się oczywiście nie stało,
popularność turbodoładowanych jednostek wysokoprężnych spada,
okazały się one bowiem drogie w eksploatacji, no i trują. Silniki
elektryczne są zaś drogie i, ze wskazanych wyżej przyczyn,
niepraktyczne. Mało tego, może się okazać, że ich produkcja
wkrótce stanie się… no, może nie niemożliwa, ale utrudniona, bo
potrzebnych do tego surowców jest na naszej planecie mało (co znów
podniesie ceny). Toteż wcale bym się niż dziwił, jeśliby napędem
przyszłości okazały się ogniwa wodorowe, i gdyby to właśnie
samochody na wodór zastąpił te napędzane silnikami spalinowymi
(bo że czeka je zmierzch, w to trudno wątpić).
Jak
wspomniałem wyżej, podatek ekologiczny od samochodów jest słuszną
ideą, ale z przyczyn i ekonomicznych, i technologicznych z jego
wprowadzeniem spieszyć się zdecydowanie nie należy.
Komentarze
Prześlij komentarz