Nędza jak w MOPS-ie
W
Polsce trwają obecnie – jak najbardziej celowe i uzasadnione! –
protesty studentów i pracowników naukowych przeciwko deformie
szkolnictwa wyższego, planowanej przez (niestety) ministra Jarosława
Gowina, która przyczyni się do upolitycznienia ośrodków
akademickich, likwidacji (a w dalszej kolejności prywatyzacji)
uczelni w mniejszych miastach, dalszej pauperyzacji pracowników
naukowych oraz podporządkowania nauki biznesowi. O proteście mówią
też lekarze rezydenci, którzy czują się oszukani przez
Ministerstwo Zdrowia, jak również ratownicy medyczni, bo i oni są
niezadowoleni z planów podwyżek. Niedawno pisałem o strajkach w
LOT i represjach zarządu wobec jednej z tamtejszych liderek
związkowych. A to tylko niektóre grupy zawodowe, jakie mogą
wkrótce podnieść głowy, lub już je podnoszą, przeciwko złym
warunkom pracy i niskim wynagrodzeniom.
Uwagi
mediów umyka wszelako protest pracowników Miejskich Ośrodków
Pomocy Społecznej, którzy od dłuższego już czasu skarżą się
na złe warunki pracy, głównie oczywiście na nader mizerne
wynagrodzenia.
Jak
wynika z, pochodzących ze stycznia 2018 r., danych Ogólnopolskiego
Badania Wynagrodzeń, średnia płaca w MOPS-ie wynosi 2700 zł
brutto. Średnia, co oznacza, iż są pracownicy, którzy zarabiają
więcej, ale są i tacy, co otrzymują jeszcze niższe wynagrodzenia.
I tak, zarobki aż połowy pracowników socjalnych wahają się w
(k)raju nad Wisłą pomiędzy 2330 zł a 3249 zł; tych, co zarabiają
mniej niż 2330 zł jest 25 proc., podobnie jak i tych, których
wynagrodzenia przekraczają 3249 zł. Czyli za dobrze obywatele ci
nie mają, powiedzmy sobie szczerze. Osoby wykonujące ów zawód
podkreślają, iż jeśli mają liczne rodziny, same kwalifikują się
do… otrzymania pomocy społecznej. Mówią też, że ów system –
oczywiście chodzi o system „pomocy” społecznej w Polsce –
jest chory. Mają rację, aczkolwiek to temat na inną notkę.
Warto
w tym miejscu nadmienić, że obowiązków mają całą masa, a pod
rządami Bezprawia i Niesprawiedliwości jeszcze ich przybyło. To
bowiem MOPS-y obsługują wnioski o przyznanie pieniędzy z programu
500 Plus, no i to one zajmą się wnioskami o wyprawkę szkolną,
którą tak chwali się premier Morawiecki Mateusz, stojący na czele
rządu Kaczyńskiego Jarosława. A przecież praca w MOPS-ie
bynajmniej nie sprowadza się wyłącznie do kwestii stricte
biurokratycznych. Wymaga ona również wielkiej wiedzy i kompetencji,
a bywa też niebezpieczna, bo nie wszyscy petenci – ludzie w końcu
w często tragicznej sytuacji bytowej – przyjaźnie traktują
pracowników socjalnych. Dalece nie każdy może pracować w tym
zawodzie.
Ale
małe pieniądze i przepracowanie to nie wszystko. Pracownicy
socjalni skarżą się, że ich pracy nie szanuje nikt. Kolejne rządy
ich olewają, natomiast samorządowcy uważają ich za de facto
społeczników, którzy pracować powinni z dobroci serca, za
półdarmo – co świadczy o kompletnym niezrozumieniu tego, kim są
ludzie zatrudnieni w MOPS-ach, no i roli samych tych ośrodków,
niestety.
Co
ma w kwestii tychże problemów do powiedzenia rzekomo prospołeczny
rząd Bezprawia i Niesprawiedliwości? Bierze przykład z Biblii,
inspirując się jedną z kluczowych postaci występujących w tejże
księdze, czyli Poncjuszem Piłatem i jego gestem umycia rąk. Pan
wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej, Stanisław
Szweda, zwala mianowicie zadanie poprawy warunków zatrudniania
pracowników socjalnych na samorządy. Mówi tak: „Mamy
nadzieję, że samorządy tutaj wykażą się dobra wolą, ale nie
tylko. Że wypełnią ustawę i te środki, które będą przy
realizacji programu 300 plus, przeznaczą dla pracowników. Pełna
zgoda, że w wielu przypadkach te wynagrodzenia są bardzo niskie”
(cytat
za:
https://strajk.eu/nedza-pracownikow-mops-nikt-nie-szanuje-naszej-pracy/).
Problem
w tym, że samorządy, zwłaszcza gminne, są tak obciążone
(przybywającymi zresztą) zadaniami, iż
najczęściej nie mają pieniędzy na godne wynagrodzenia dla osób
zatrudnionych w MOPS-ach (poza, rzecz jasna, tymi, co piastują tam
najwyższe stanowiska, bo oni zarobić „muszą”, tak jakby ci na
niższych szczeblach hierarchii już nie musieli). Dotyczy to
zwłaszcza małych gmin, częstokroć tak zadłużonych, że gdyby
nie indywidualny wskaźnik zadłużenia, niejedna musiałaby ogłosić
bankructwo.
Zresztą,
powiedzmy sobie szczerze – nie
pamiętam, by prawica (a to ona rządzi w Polsce z przerwami w latach
1993-1997 oraz 2001-2005, choć i wówczas koalicyjny PSL trudno było
nazwać lewicowym, zaś w tym drugim okresie SLD pod wodzą Leszka
Millera, krocząc ślepą „trzecią drogą”, również skręcił
w prawo, zwłaszcza w kwestiach gospodarczych i społecznych)
kiedykolwiek przejęła się losem proletariatu. A pracownicy MOPS-ów
są wszak proletariatem, świadczą w końcu pracę najemną.
No
i, zgodnie z obowiązującą w (k)raju nad Wisłą, neoliberalną
doktryną ekonomiczno-społeczną, wszelka polityka społeczna
stanowi „nadmierną ingerencję” w tzw. „wolny rynek”,
generuje „niepotrzebne koszta” i „rozleniwia obywateli”,
wypłacając im zasiłki (które, dodajmy, są w Polsce mizernie
niskie i tylko niewielki odsetek bezrobotnych ma do nich prawo), bez
których „lenie”
ci ruszyliby tłumnie
do roboty i harowaliby za głodowe pensje. Podejście takie wykazują
wszystkie bez mała polskie rządy, jest ono też stale obecne w
większości mediów głównego nurtu, każdego dnia sączy się je
do polskich mózgów. Nie ma się więc co dziwić, że osoby na
najniższych poziomach stryktur odpowiedzialnych za tąż „nadmierną
ingerencję” państwa w gospodarkę, zarabiają tak mało.
Komentarze
Prześlij komentarz