Rola prezydenta
Wczoraj swoją konwencję miała Magdalena Biejat, kandydująca z ramienia Lewicy na prezydenta, a raczej prezydentkę. Mówiła dużo o tym, że chce reprezentować „zwykłych ludzi”, skupiła się też na polityce zagranicznej, podkreślając – jak najbardziej słusznie – konieczność silniejszego jednoczenia się Unii Europejskiej, wynikającą z tego, że na USA pod władzą Donalda Trumpa próżno polegać, jeśli chodzi o takie na przykład bezpieczeństwo.
Kandydatka zaprezentowała również hasło swojej kampanii: „Łączy nas więcej”, precyzując, że walcząc o głosy, zamierza skupić się na tym, co polskie społeczeństwo łączy, a nie na tym, co dzieli.
Cóż, średnio to chwytające za serce i poruszające emocje – przynajmniej w moim odczuciu – niemniej trudno nie zauważyć kryjącej się za owym hasłem i podejściem strategii. Mianowicie, stanowią one pozytywną odpowiedź na kampanię szczucia (m.in. na obcokrajowców z Ukraińcami oraz uchodźcami na czele), jaką rozkręcają prawicowi kandydaci, Rafała Trzaskowskiego wliczając.
Jak rzecz cała wyjdzie Magdalenie Biejat, oczywiście czas pokaże, przyznać jej jednak trzeba, iż utrafiła z ważną rzeczą. Otóż, urząd prezydenta nie powstał, w zamyśle twórców obecnej Konstytucji RP, po to, aby dzielić społeczeństwo, pomagając takiej czy innej partii w realizacji jej partykularnych interesów. Przeciwnie, ma on być czynnikiem jednoczącym, służącym nie tylko reprezentowaniu Polski na arenie międzynarodowej, ale też ogniskowaniu wszystkich (lub przynajmniej większości) opcji politycznych wokół najistotniejszych dla państwa spraw. Mówiąc ogólnie i górnolotnie, prezydent powinien łączyć, a nie dzielić.
Oczywiście, jest to w znacznej mierze utopia, osoba sprawująca ów urząd zawsze wszak pozostanie w większym bądź mniejszym stopniu uwikłana w konflikty polityczne, nigdy też do końca nie oddzieli się od środowiska politycznego, z jakiego się wywodzi; nie powinna zresztą, gdyż byłaby to zdrada, oderwanie się również od systemu wartości. Niemniej, współpraca prezydenta z rządem – nawet innej niż on proweniencji ideologicznej – i stojącą za nim partią lub koalicją parlamentarną jest niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania państwa.
Jak do tej pory jedynym człowiekiem na wzmiankowanym urzędzie, który to rozumiał i usiłował realizować (najczęściej z niezłym, choć nieidealnym skutkiem), był Aleksander Kwaśniewski. Wojciech Jaruzelski i Lech Wałęsa pełnili swe prezydentury w innych warunkach ustrojowych, tzn. przed uchwaleniem obecnej konstytucji, przy czym jedynie ten pierwszy wykazywał zdolność i chęć do współpracy. Lech Kaczyński stanowił niejako przedłużenie swojego brata, Jarosława, a zarazem również PiS-u, zdecydowanie nie był samodzileny. Bronisław Komorowski nieudolnie próbował pójść w ślady Kwaśniewskiego, acz koniec końców okazał się prezydentem PO i najbogatszych klas społecznych, co zresztą doprowadziło go, obok fatalnej kampanii z 2015 roku, do przegranej w wyborach. Niejakiego Dudy Andrzeja za prezydenta nie uważam w ogóle, a nawet gdybym uważał, to i tak jest on PiS-owską marionetką.
Hasło oraz konwencja Magdaleny Biejat zdają się świadczyć, iż chciałby ona pójść śladem Aleksandra Kwaśniewskiego, czyli, gdyby wygrała wybory, stać się czynnikiem politycznie jednoczącym, a nie sprzyjającym podziałom. Bardzo dobrze, tak powinno być.
Póki co, fajnie by było, gdyby jej kampania, zamiast szczucia na innych kandydatów tudzież mniejszości (tak jak Rafał Trzaskowski i skrajni prawicowcy szczują na Ukraińców, żeby daleko nie szukać), bazowała na pozytywnych postulatach dotyczących kwestii społecznych (od lewicowej kandydatki właśnie tego należy oczekiwać), wizji polityki zagranicznej (w naszym ustroju prowadzi ją rząd, ale prezydent ma na nią wpływ) czy też właśnie współpracy z partnerami krajowym oraz zagranicznymi.
Jak jej to wyjdzie, zobaczymy.
Teraz czekam na konwencję Adriana Zandberga.
Komentarze
Prześlij komentarz