Ukraińcy i praca

Już pojutrze 1 Maja, czyli Międzynarodowy Dzień Solidarności Ludzi Pracy, zwany kolokwialnie Świętem Pracy. Z tej okazji takie oto rozważania:

Na portalach społecznościowych (podejrzewam, że w wielu innych źródłach też) zaleźć można liczne narzekania, jakoby przybywający do Polski Ukraińcy nie chcieli podejmować ciężkiej pracy za marne pieniądze, tak, jak to czynią Polacy. Problem ów dotyczyć ma zwłaszcza Ukrainek. Wpisy takie zamieszczają nie tylko skrajni prawicowcy w stylu Konfederatów i rosyjscy trolle, lecz także zwyczajni polscy niewolnicy, zapylający za grosze po szesnaście godzin na dobę na dobrobyt Januszów biznesu, i dziwiący się, że przybysze zza wschodniej granicy tak nie chcą.

Cóż, tego typu opinie kłócą się z tym, co z różnych źródeł słyszałem o pracowitości i solidności Ukraińców. Jednakże, nawet jeśli niektóre z nich są prawdziwe, to wynikać mogą z kilku przyczyn. Główną jest to, że obecnie do (k)raju nad Wisłą przybywają przede wszystkim uchodźcy wojenni z Ukrainy, czyli ludzie usiłujący ratować życie swoje i bliskich. Niektórzy z nich mogą planować zostać u nas na dłużej lub na zawsze, inni chcą szybko wrócić do siebie, jeszcze zaś inni sami nie wiedzą, co będzie; plany takie lub ich brak przekładają się automatycznie na kwestię ewentualnego podjęcia zatrudnienia. Co jeszcze istotniejsze, ci Ukraińcy mogą cierpieć na depresję, zespół stresu pourazowego czy inne traumy wywołane koszmarem wojny; Ukrainki często mają za sobą doświadczenie zgwałcenia przez wojska okupacyjne. Osoba zaś z depresją lub taka, która nie wyszła z szoku spowodowanego tragicznym przeżyciem (w tym wypadku wojną oraz jej konsekwencjami) może nie dać rady bez pomocy podjąć jakiegokolwiek wysiłku, z pracą włącznie. Nie jest to kwestia rzekomego „lenistwa”, lecz stanu zdrowia psychicznego. Nie da się też wykluczyć, że spora część Ukraińców i Ukrainek cechuje się wysokim poziomem świadomości swoich praw pracowniczych, w związku z czym ma wobec zatrudnienia konkretne oczekiwania, nawet w obcym państwie.

Mówiąc krótko, osoby te mogą znacznie lepiej niż Polacy rozumieć, że praca jest po to, by pozyskać środki na ŻYCIE. Innymi słowy, powinna trwać przez określony czas – tak, by człowiekowi zostało dużo wolnych chwil dla siebie oraz bliskich sobie osób i zwierząt – oraz przynosić dochody pozwalające na godne utrzymanie siebie tudzież ewentualnej rodziny. Ludzie z taką świadomością doskonale wiedzą, że nie ma sensu godzić się na harowanie po szesnaście godzin na dobę, czyli niszczenie sobie zdrowia za drobne sumki, które nie starczą nawet na opłacenie rachunków. Albo mieć dwa etaty i brać nie wiadomo ile nadgodzin (często zresztą bezpłatnych), a i tak nie mieć forsy na przeżycie od pierwszego do pierwszego.

Niestety, w Polsce po 1989 roku zapanował – wykreowany za sprawą szerzonej przez prawicę/targowicę, media oraz szkołę – kult zapierdolu, kształtujący niewolnicze podejście do pracy, czyli etos parobka, powszechny niestety w naszym społeczeństwie.

Liczni spośród Polaków są zatem dumni, że zasuwają tak długo, iż nie mają czasu dla siebie, a jeśli nawet, to brakuje im siły na jakąkolwiek aktywność, nawet najprostszą. Nie przeszkadza im, że w imię mnożenia hajsu kapitalistom wyniszczają swoje zdrowie i doprowadzają się do przedwczesnej śmierci, nie otrzymując nic w zamian; polski bowiem pracownik nie powinien żywić żadnych oczekiwań, zwłaszcza odnośnie płacy, urlopy czy świadczeń socjalnych. Cieszą się, kiedy ich szef kupuje sobie nową wypasioną furę, podczas gdy ich samych nie stać na bilet w komunikacji publicznej. I tak dalej. Działając w ten sposób, rzekomo „odniesiemy sukces”, choć tak naprawdę dorobimy się tylko depresji, chorób serca i układu krążenia, raka oraz przedwczesnego zgonu. Lub zginiemy w wypadku samochodowym, bo zaśniemy za kierownicą.

Mówiąc krótko, naszemu społeczeństwu – a w każdym razie, wielu jego przedstawicielkom i przedstawicielom – wmówiono przez ostatnie ponad trzydzieści lat, że człowiek jest dla pracy, a nie odwrotnie. Kto zaś nie chce zasuwać po szesnaście godzin na dobę (lub dłużej) przez siedem dni w tygodniu, lecz chciały po osiem godzin przez dni pięć, jest wedle tej koncepcji „leniem”, jeżeli zaś oczekuje, że za swoją pracę otrzyma pieniądze, nazywa się go „roszczeniowcem”. Kiedy do tego wszystkiego jest uchodźcą z Ukrainy, pisze się o nim bzdurne posty; z kolei uchodźcy z Bliskiego Wschodu lub Afryki mają jedynie „brać socjal” (to w Polsce jest jakiś?).

Skutki tego mentalnego zniewolenia próbuje ostatnio odwrócić Lewica, ze szczególnym uwzględnieniem Razem, promując skrócenie czasu pracy oraz wytaczając merytoryczną krytykę kultu zapierdolu. Obawiam się wszelako, iż jest to orka na ugorze…

Chociaż jest pewna szansa, jaką otrzymujemy od Ukraińców właśnie. Otóż, jeśli faktycznie spora część z nich jest świadoma swoich praw pracowniczych, w związku z czym żywi konkretne oczekiwania odnośnie czasu i warunków pracy oraz wynagrodzenia za nią, to szerzenie takiej właśnie postawy może nam pomóc w wydobyciu się ze zniewolenia, w jakie wpakowali nas zdrajcy, czyli prawicowcy postsolidarnościowi, którzy dopchali się do władzy w 1989 roku. Ukraińcy, jeżeli nie będą się godzili na polskie pańszczyźniane warunki zatrudnienia, mogą oddolnie wymusić reformę rynku pracy, korzystną dla nas wszystkich. Możliwość tego jest niewielka, ale jest.

Tak czy owak, wszystkim ludziom pracy, bez względu na pochodzenie i narodowość, serdecznie życzę dobrego, stabilnego i pozwalającego się utrzymać zatrudnienia. Bo sam wiem, jak to jest zapylać i nic z tego nie mieć, poza stresem oraz zniszczonym zdrowiem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor