Zrąbane ekranizacje
Dziś
nie będzie o polityce, ekonomii, epidemiach, przyrodzie ani tym
podobnych sprawach. Będzie taka notka dla rozrywki, mojej i Waszej.
Otóż, nastał nam dziś Dzień Książki i Praw Autorskich. Z tej
okazji przedstawię subiektywną listę najbardziej zrąbanych
ekranizacji wybitnych powieści, i uzasadnię, dlaczego je za takowe
uważam. Dla wielu spośród Was może ona być zaskoczeniem, ale
podkreślam, iż wybór jest subiektywny, bazujący na moich gustach.
1)
Lśnienie, reż. Stanley Kubrick, na podstawie powieści Stephena
Kinga pod tym samym tytułem. Podręcznikowy wręcz przykład, jak
brutalnie wykastrować literacki oryginał ze wszystkiego, co w nim
najciekawsze i najfajniejsze. Do tego film, w przeciwieństwie do
książki, miał nielogiczną fabułę. Znudził mnie też i wydał
mi się mało straszny. Kubrick był wybitnym reżyserem, ale horroru
jako gatunku nie czuł. Jedyny plus – wspaniała obsada aktorska:
Shelley Duvall i Jack Nicholson.
2)
Solaris, reż. Andriej Tarkowski, na podstawie arcydzieła Stanisława
Lema pod tym samym tytułem. Kij z tym, że Tarkowski na kluczowy
wątek filmu wybrał analizę ludzkiego sumienia, co w Solaris Lema
było tylko jednym z poziomów, na jakich można tę książkę
odczytywać. Sam w sobie był to dość ciekawy pomysł reżysera,
ale jego pracę zepsuło coś innego. Otóż, film niby ma swój
klimat, fajną obsadę… ale tytułowej planety praktycznie nie
zobaczymy, nadto wsadzenie do akcji rodzinki głównego bohatera (w
literackim oryginale się ona nie pojawia, a nawet nie jest
wspomniana), która mieszka w daczy, bo nie lubi nowoczesności,
kompletnie nie pasuje do świata wykreowanego przez polskiego
arcymistrza fantastyki naukowej. Cóż, Tarkowski też był wybitnym
reżyserem, ale ze science-fiction po drodze zdecydowanie mu nie
było.
3)
Hobbit, trylogia, reż Peter Jackson, na podstawie powieści J.R.R.
Tolkiena. Niby fajne filmy, miło się ogląda, zwłaszcza dzięki
scenografii, muzyce i aktorstwu,… Ale zwłaszcza druga i trzecia
część są tak efekciarskie, w złym, dodajmy, guście, że aż
miejscami głupawe, poza tym dodawanie postaci, które w uniwersum
Tolkiena się nie pojawiły (elfka zakochana w krasnoludzie) było
poważnym błędem.
4)
Rambo:
Pierwsza Krew, reż. Ted
Kotcheff, na
podstawie powieści Davida Morrella Pierwsza krew. Nie zrozumcie mnie
źle; film jest naprawdę genialnie nakręcony, mimo upływu lat
ogląda się go wspaniale. Ale – o ile się orientuję, wymuszona
przez grającego główną rolę Sylvestra Stallone’a – zmiana
zakończenia w stosunku do literackiego oryginału sprawiła, iż
film jest prowojenny, w przeciwieństwie do antywojennej książki. A
jednocześnie wyprany został z obecnego w dziele Morrella tragizmu i
moralnej
niejednoznaczności
zachowań
bohaterów.
5)
Nosferatu
wampir, reż. Werner Herzog, na podstawie powieści Dracula Brama
Stokera. Z początku film fajny, im jednak dalej, tym nudniej i
głupiej. Niby ciekawa figura dość żałosnego, bolejącego nad
własną samotnością wampira (genialnie zagranego przez Klausa
Kinskiego),
niemniej całość mało straszna. No i po co, skoro słońce zabiło
Draculę, jeszcze go kołkować i ten kołek wyciągać? Nielogiczne
to. Szkoda, bo Herzog to kolejny wybitny reżyser, który wziął się
za gatunek, jakiego nie czuł.
Komentarze
Prześlij komentarz