Smog z wykluczenia
Wicemarszałkini
Senatu, pani Gabriela Morawska-Stanecka, w jednym ze swoich
przemówień (a ma bardzo dobre) podała informację, jakoby aż 14
mln Polaków było wykluczonych komunikacyjnie. Chodzi tu o odcięcie,
częściowe bądź całkowite, od komunikacji publicznej.
Cóż,
do liczby tej trudno mi się ustosunkować, wiem natomiast, że
mieszkańcy aż 20 proc. polskich miejscowości albo nie mają
dostępu do autobusów, busów i pociągów, albo ma co najwyżej
jedno połączenie dziennie, i to często tylko od poniedziałku do
piątku.
Prowadzi
to, rzecz jasna, do ekonomicznej degradacji tych miejsc. Mieszkający
tam ludzie mają ograniczoną możliwość przemieszczania się np. w
poszukiwaniu pracy, co w prostej linii prowadzi do przyrostu biedy,
skrajnej bądź relatywnej.
Albo
zatem z konieczności wykonują niskopłatne, często dorywcze
zajęcia na miejscu, albo też, owszem, szukają roboty i pracują w
innych miastach. W tym jednak celu kupić muszą samochód – jakoś
w końcu do pracy dostać się trzeba, a skoro nie ma autobusu ani
pociągu… Nie wspominam już o tym, że charakter wielu zawodów
wręcz wymaga posiadania swoich czterech kółek, podobnie jak
niektórzy przedsiębiorcy chcą mieć mobilnego pracownika.
No
i tu dochodzimy do sedna sprawy. Jaką furę może sobie sprawić
dwudziesto- lub trzydziestokilkuletni człowiek z wioski czy małego
miasteczka, który pracując, nie zarobi kokosów? W (k)raju nad
Wisłą zarobki do wysokich wszak nie należą, nadto mieszkając na
„prowincji”, trudno jest znaleźć inną pracę niż taka, która
przynosi skromne co najwyżej dochody.
Człowiek
taki raczej nie kupi sobie nowej hybrydy ani tym bardziej elektryka.
Raczej też nie nabędzie nowego, czy choćby relatywnie mało
przechodzonego, emitującego stosunkowo niewiele spalin, samochodu
benzynowego lub nawet z dieslem pod maską. Nie, będzie to
kilkunastoletni, a może i mający ponad dwie dekady, rozklekotany
pojazd z Bóg wie, jakim przebiegiem. Bo akurat takiego ktoś miał
na zbyciu za parę stówek albo tysiąc pięćset złotych, na
droższy wóz naszego bohatera nie stać, czymś natomiast to roboty
dojechać trzeba. Byleby więc auto przechodziło przeglądy
techniczne…
Tyle,
że taki samochód, nawet jeśli nie rozkraczy się na drodze, ani
nie rozpadnie podczas jazdy na elementy składowe, po prostu truje.
Pochodzi z czasów, kiedy normy emisji spalin było o wiele mniej
restrykcyjne niż obecne, nadto wyeksploatowanie silnika czy układu
wydechowego (a nic przecież nie jest wieczne, wszystko za to się
zużywa) też sprawia, że więcej brudnego dymu bucha z rury. Poza
tym, przy pewnym przebiegu naturalne jest pojawianie się wycieków
oleju i płynów… a te dostają się do gleby i zatruwają
środowisko. Auto może poruszać się z małym, lecz dla środowiska
szkodliwym wyciekiem przez długie miesiące, nim go ktoś zauważy…
a środowisko cierpi.
Nie
jest oczywiście winą niezamożnych Polaków, że jeżdżą
gruchotami. To wina dzikiego kapitalizmu i jego patologii. No i tego,
że marną mamy w Polsce komunikację publiczną, a czymś jeździć
trzeba.
Kilka
razy pisałem, iż jedną z przyczyn wysokiego poziomu
zanieczyszczenia powietrza w (k)raju nad Wisłą jest ubóstwo
energetyczne; ludzie palą śmieciami w piecach, bo na inne paliwo
ich nie stać. Jednakże wykluczenie komunikacyjne też swoje trzy
grosze dokłada.
Jasne,
samochody powodują o wiele mniej smogu niż piece-kopciuchy,
niemniej jednak, gdyby mieszkańcy wiosek i małych miasteczek mieli
lepszy dostęp do dobrze funkcjonującej komunikacji publicznej,
poziom zanieczyszczenia po prostu by spadł.
Dlatego,
jeśli chcemy mieć czyste powietrze, trzeba walczyć zarówno z
ubóstwem energetyczny, jak i z wykluczeniem komunikacyjnym.
I
tyle w temacie.
Komentarze
Prześlij komentarz