Książka i PRL
Niedawno
zrobiłem sobie większe porządki w domu, między innymi zabierając
się za szafę, gdzie przez lata zgromadziły się stare książki.
Część spośród nich to tytuły, które rodzice kupili
kilkadziesiąt lat temu, przeczytali, a później leżały one
zapomniane, inne z kolei to moje dawne lektury szkolne. W każdym
razie, przejrzałem te zbiory i znalazłem pośród nich parę
fajnych skarbów.
A
to Matkę Courage i jej dzieci Bertolda Brechta (niedawno zamieściłem
notkę inspirowaną tym dramatem), a to Krzyżowców Zofii Kossak
(naprawdę fajnie się czyta, jeśli przywykniemy do języka), a to
Listy perskie Monteskiusza, a to dość liczne powieści napisane i
wydane w okresie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej – taka
beletrystyka dla rozrywki.
Nie
będę tutaj ich wszystkich omawiał, nie wszystkie zresztą odkryte
przypadkowo dzieła dotąd przeczytałem, niemniej jednak,
przeglądając je, zastanawiać się zacząłem (nie po raz pierwszy
zresztą) nad pewną kwestią.
Książki
wydawane w czasach poprzedniego ustroju miały otóż stopkę
redakcyjną, w której – odmiennie niż dzisiaj – zamieszczano
informację o nakładzie. I tu dochodzimy do pewnego paradoksu.
Obecnie większość książek wydawanych jest w nakładach liczących
kilkaset, nieco ponad tysiąc, czasem kilka albo kilkanaście tysięcy
egzemplarzy. Kilkadziesiąt albo ponad sto tysięcy to wyjątki od
reguły (dzieła bestsellerowych pisarzy czy noblistów, wydania
kolekcjonerskie klasyki, itd.), bądź książki, które tak czy owak
się rozejdą, np. lektury szkolne.
Tymczasem
w okresie PRL-u zwyczajne pozycje „do czytania” wydawano w
nakładach liczących co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy sztuk.
A nierzadko i po pięćdziesiąt, i po sto tysięcy. Co ciekawe,
książki nie zalegały wówczas w księgarniach, jak teraz. Trzeba
było mieć znajomości u księgarza, żeby kupić taką czy inną
pozycję, niekiedy bez łapówki się nie obeszło, zwłaszcza w
przypadku szczególnie rozchwytywanych tytułów.
Problemem
współczesnej Polski jest dramatycznie niskie czytelnictwo. Za
poprzedniego ustroju tez nie było ono aż tak wysokie, choć pod tym
względem sytuacja prezentowała się lepiej niż obecnie, choćby
dlatego, że szkoła nie zniechęcała młodzieży do kontaktu ze
słowem pisanym. Samo jednak posiadanie książek traktowane było
jako zawyżanie (we słanym mniemaniu przynajmniej) statusu
społecznego; mając półki uginające się od tomów, było się
„kimś”, pewnie dlatego, że książki kojarzone były z
inteligencją jako klasą społeczną, budzącą pewien szacunek.
Toteż wielu Polaków kupowało je nawet bez zamiaru przeczytania. Z
drugiej strony, nie było smartfonów, więc ludziska czytali,
oczekując na pociąg, autobus czy tramwaj (przypominam, że
komunikacja publiczna funkcjonowała wówczas lepiej niż obecnie,
tzn. połączeń było więcej); takiej rozrywce służyły np.
książki z serii Tygrys, dostępne w kioskach.
Generalnie,
ogromne w porównaniu z obecnymi nakłady się rozchodziły.
Oczywiście, z czysto estetycznego punktu widzenia, lata 70.
(zwłaszcza druga ich połowa) i 80. (zwłaszcza pierwsza ich połowa)
nie były zbyt ciekawe dla bibliofilów. Szary papier, nader
uproszczone stylistycznie, niekiedy wręcz puste okładki, nierówny
druk… Nie to, co dziś (choć ówczesne książki rozklejały się
znacznie wolniej niż dzisiejsze). Rzecz jasna, wynikało to najpierw
z kłopotów gospodarczych, w jakie gospodarka PRL władowała się w
połowie Dekady Gierka za sprawą załamania się systemu Bretton
Woods, a później kryzysu. Jakkolwiek jednak ówczesne pozycje
literackie wyglądały, i tak ich nakłady imponowały.
No
i właśnie. Nawet w czasach, kiedy gospodarka pogrążała się w
stagnacji, a następnie kryzysie, Polacy kupowali książki, choćby
tylko po to, by wyjść na „inteligentów”. Czyli było ich na to
stać, mimo spadającego poziomu życia. Książki były bowiem – w
stosunku do przeciętnego dochodu – o wiele tańsze niż obecnie,
czyli łatwiej dostępne po prostu. Co wynikało także z tego, że
nakłady były o wiele większe – przy masowej produkcji łatwiej
uzyskać niższą cenę.
No
i samo to, że li tylko POSIADANIE książek podnosiło status
społeczny, świadczyło o tym, że słowo pisane cieszyło się
szacunkiem, miało swoją wartość, również poza-pieniężną.
Cokolwiek bowiem zarzucać poprzedniemu ustrojowi (a można zarzucać
mu wiele), jednym z jego – założonych i realizowanych! – celów
było rzeczywiste zagwarantowanie awansu społecznego Polakom, np.
poprzez likwidację analfabetyzmu i podniesienie ogólnego poziomu
wykształcenia. Słowo pisane nie było zatem wówczas dezawuowane, a
wręcz promowane.
A
obecnie? Jak wspomniałem wyżej, już na etapie „edukacji”
szkolnej dzieci są zniechęcane do czytania. Wynoszą ze szkoły
poczucie, iż jest to przykry obowiązek, a nie przyjemność i
rozrywka. Efekt uboczny nieudolności kolejnych „demokratycznych”
ekip rządzących… czy celowe działanie prawicy?
Komentarze
Prześlij komentarz