Kim i Donald
Donald
Trump, prezydent USA, który niedawno o mało nie wywołał konfliktu
zbrojnego z Iranem (co mogłoby łatwo przerodzić się w III wojnę
światową, i bynajmniej tu nie przesadzam), tym razem zrobił coś
potencjalnie dobrego.
Oto,
jak zwykle na Twitterze, zapowiedział, że chciałby spotkać się
po raz trzeci z Kim Dzong Unem, przywódcą Koreańskiej Republiki
Ludowo-Demokratycznej (czyli Korei Północnej, oczywiście), ot,
tak, żeby uścisnąć sobie dłonie i podtrzymać kontakty. Ze
strony północnokoreańskiej nadeszła jak najbardziej pozytywna
odpowiedź, toteż dyplomacje obu krajów zaczęły na szybko
przygotowywać takie spotkanie. No i doszło do niego, kiedy Trump
wracał z Japonii. Zatrzymał się na granicy między obu państwami
koreańskimi, biegnącej wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika,
w strefie zdemilitaryzowanej. Po drugiej stronie tegoż równoleżnika
czekał już Kim Dzong Un. Obaj politycy podali sobie ręce, po czym
Kim zaprosił Trumpa na swoją stronę. Amerykański prezydent
przekroczył granicę, ogłaszając, że możliwość wejścia na
terytorium Korei Północnej to „wielki zaszczyt”. Następnie
obaj politycy rozmawiali o denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego.
Spotkanie
owo przełomu raczej nie przyniesie, choćby dlatego, że Trump
zapowiedział, iż sankcje gospodarcze, nałożone przez USA na KRLD,
zniesione w najbliższym czasie raczej nie zostaną. Niemniej jednak,
z czysto PR-owego, wizerunkowego punktu widzenia była to wspaniała
rozgrywka Kim Dzong Una, no i dla drogi do pokoju między Koreami
było to wydarzenie jak najbardziej pozytywne.
Kim
Dzong Un stał się pierwszym przywódcą Korei Północnej, który
zaprosił na swoją ziemię prezydenta Stanów Zjednoczonych
(przypominam, że to właśnie Koreańczyk wystąpił w roli
zapraszającego i gospodarza, do którego zachowania szanowny gość
po prostu się dostosował), a Donald Trump – pierwszym w historii
prezydentem USA, który przekroczył, i to pokojowo, trzydziesty ósmy
równoleżnik. Ich spotkanie z pewnością zapisane zostanie w
kronikach. Przywódca KRLD po raz kolejny wykreował siebie na
odpowiedzialnego polityka, który chce unormowania stosunków (a w
dłuższej perspektywie może też zjednoczenia) z południowym
sąsiadem oraz powoli, stopniowo, ale jednak otwiera swój kraj na
świat i gotowy jest do rozmów z każdym, nawet z dotychczasowym
wrogiem numer jeden, czyli z USA. Wyciągnięcie – po raz trzeci –
ręki do Trumpa i zaproszenie go na północną stronę granicy
koreańskiej to po prostu konsekwentne realizowanie tej – jakże
mądrej! – linii politycznej. Trump z kolei ugrał tyle, że nieco
poprawił swój fatalny wizerunek twitterowego „dyplomaty” i
niezbyt rozgarniętego faceta, gotowego do rozpętania wojny o czort
wie, jakiej skali; pokazał, że nadal ma dobrą wolę wobec rozmów
z KRLD i Kim Dzong Unem, a kwestii pokoju na Półwyspie Koreańskim
nie odpuszcza.
Ze
spotkania obu polityków ucieszył się, oficjalnie przynajmniej,
prezydent Republiki Korei (czyli Korei Południowej), Mun Dze In.
Generalnie
jednak, Stany nie mają tu zbyt dużego pola manewru, Trump zrobił
więc to, co musiał. Kim Dzong Un nie jest człowiekiem głupim,
toteż doskonale wie, iż prowadzona od dekad polityka samoizolacji
KRLD musi ulec zmianie. Wprawdzie państwo to osiąga około 6 proc.
wzrostu gospodarczego rocznie, ale bez otwarcia się na południowego
sąsiada, Chiny, Rosję i inne państwa już wkrótce może się to
załamać – a otwarcia ekonomicznego nie będzie bez odpowiednich
procesów politycznych. Skoro więc nowy prezydent Korei Południowej,
Mun Dze In (wygląda, że też bardzo mądry człowiek) krótko po
objęciu urzędu zadeklarował, iż chce wreszcie uładzić stosunki
z KRLD, Kim radośnie skorzystał z okazji, wykonując gesty
przyjaźni wobec Południa, czego początki mogliśmy obserwować
kilka lat temu podczas zimowych igrzysk olimpijskich, natomiast
dyplomacji obu krajów prowadzić jęli negocjacje pokojowe. Rzecz
jasna, droga do zjednoczenia Korei będzie długa i bolesna, wygląda
wszelako na to, że oba państwa już na nią weszły. Co jest szansą
dla świata, ponieważ likwiduje jeden z najbardziej zapalnych
punktów na naszym steranym globie, z drugiej wszelako w siedzibach
amerykańskich, japońskich czy chińskich koncernów rodzi też
poczucie zagrożenia, bo technologia południowokoreańska wytwarzana
po kosztach z Północy, przez tamtejszych świetnie wyszkolonych i
zdyscyplinowanych robotników, byłaby bezkonkurencyjna. Najlepszą
zatem opcją dla światowych potęg gospodarczych jest to, by
koreański proces pokojowy trwał, lecz żeby jednoczenie tych państw
nie postępowało zbyt szybko. I do tego właśnie chce doprowadzić
Trump…
...którego
doradcy (bo wątpię, czy on sam) świetnie zdają sobie sprawę, iż
proces pokojowy może wypchnąć wojska amerykańskie (a wraz z nimi
jankeski kapitał) z Korei Południowej, w dłuższej perspektywie –
także z Japonii; uzasadnieniem dla utrzymywania bazy na Okinawie,
podobnie jak baz w Republice Korei, jest wszak zagrożenie ze strony
KRLD. Byłoby to drastyczne ograniczenie amerykańskiej strefy
wpływów… która już się kurczy, bo na całym świecie
gospodarczo i politycznie rosnące znacznie zdobywają Chiny, Rosja
coraz mocniej angażuje się na Bliskim Wschodzie, gdzie coraz
bardziej samodzielną politykę prowadzi Turcja, zaś Unia Europejska
(poza, niestety, Polską) też nie chce być uzależniona
gospodarczo, politycznie i militarnie od USA. Kurczenie się stref
wpływów oznacza dla Stanów Zjednoczonych kres ich ekspansji, każde
zaś imperium, jakie przestaje ekspandować, zaczyna obumierać.
Trump to wie, toteż robi wszystko, by trzymać rękę na koreańskim
pulsie.
W
przeciwnym wypadku kuratelę nad procesem pokojowym, a z czasem też
zjednoczeniowym na Półwyspie Koreańskim przejmą Chiny,
prawdopodobnie do spółki z Rosją, co oznaczało będzie
wypchnięcie USA z regionu.
Komentarze
Prześlij komentarz