Bez dojazdu

Kampania przed wyborami samorządowymi rozkręca się. Media głównego nurtu skoncentrowane są na aferach i tym, który polityk którego załatwił, tymczasem ważne sprawy są przez dziennikarzy oraz publicystów, a zwłaszcza redaktorów naczelnych kompletnie ignorowane. Zwłaszcza takie, które w kampanii samorządowej powinny być wśród głównych tematów. Jak choćby transport publiczny.
W kapitalistycznej Polsce jest z nim, delikatnie i łagodnie rzecz ujmując, niewesoło, przy czym sytuacja pogorszyła się mocno w ostatnich latach. Aż 13 mln Polaków żyje bez dostępu do jakiejkolwiek komunikacji publicznej lub przez ich miejscowość przejeżdża tylko jeden autobus dziennie. Ci z jednym autobusem i tak mają relatywnie nieźle, bo według danych Instytutu Spraw Obywatelskich, aż do 20 proc. wsi nie dociera ŻADEN transport; ich mieszkańcy, jeśli sami nie jeżdżą samochodami lub nie ma ich kto podwieźć, są częstokroć dosłownie odcięci do świata, co w największym stopniu dotyka oczywiście dzieci i osób starszych.
Najgorzej pod tym względem wypada, jak łatwo się domyślić, południowa i wschodnia Polska, źle mają zwłaszcza mieszkańcy małych wiosek z Podkarpacia (w tym Bieszczadów) i Pomorza, które nie są skomunikowane z resztą Polski ani liniami kolejowymi, ani komercyjnymi autobusowymi (do których jeszcze wrócimy). Ale w innych rejonach kraju komunikacja publiczna również punktowo zanika, co powoduje rozrost enklaw dotkniętych wykluczeniem transportowym. Przybywa też miejscowości, gdzie autobusy, owszem, kursują, ale tylko od poniedziałku do piątku, gdyż kursy weekendowe polikwidowano jako nieopłacalne (sam znam taką wioskę).
Według informacji Głównego Urzędu Statystycznego, w latach 2003-2017 liczba regularnych połączeń regionalnych zmalała o 3 tys., natomiast długość linii zmniejszyła się aż o 270 tys. kilometrów.
Czym to skutkuje? Między innymi wzrostem bezrobocia, a więc i biedy. Sama tylko likwidacja połączeń weekendowych drastycznie zredukowała mobilność zawodową w dotkniętych nią regionach, a w miejscowościach, gdzie transport publiczny w ogóle nie działa, żeby pracować poza daną wioską, trzeba mieć prawo jazdy i samochód. Kurs na prawko oczywiście kosztuje, egzamin też, a i auta nie są za darmo. Toteż mieszkańcy takich miejscowości jeżdżą z reguły starymi gratami, utrzymanie których na chodzie naprawdę potrafi wysysać pieniądze z portfela niczym wampir, co na wzrost ogólnej zamożności się nie przekłada.
Dalej, dzieci dotknięte wykluczeniem transportowym zmuszone są „wybrać” najbliższą pod względem geograficznym szkołę, która często-gęsto nie daje im możliwości do rozwinięcia swoich zdolności i umiejętności, a to, rzecz jasna, osłabia ich szanse rozwojowe w przyszłości.
Niewesoło, co? Jakie są przyczyny owego ponurego stanu rzeczy? Ano, jest ich co najmniej kilka. Jednym z nich są brutalne reguły nieludzkiego systemu kapitalistycznego, zwłaszcza tzw. „wolna konkurencja”, która doprowadza do upadku przedsiębiorstwa transportowe, zarówno publiczne, jak i prywatne. I tak, w ciągu kilku ostatnich lat zbankrutował krośnieński PKS, podobnie jak prywatni przewoźnicy z Mińska Mazowieckiego, Ciechanowa i Ostrołęki; w stan likwidacji postawiono PKS w Lublińcu, a PKS-y z Rzeszowa i Płocka bardzo mocno ograniczyły liczbę kursów. Dalej, w wielu gminach i powiatach przedsiębiorstwa przewozowe są prywatyzowane – bardzo złe wyjście, ponieważ do transportu publicznego ZAWSZE należy dopłacać, inaczej stanie się nieopłacalny. Toteż część powstałych w drodze prywatyzacji firm, jak zauważyłem wcześniej, upada, inne natomiast likwidują połączenia, które uznają za nierentowne. Z czysto kapitalistycznego punktu widzenia jest to może i zrozumiałe, lecz transport publiczny winien być usługą… no właśnie, publiczną, a nie komercyjną (co prywatyzacja wyklucza, i dlatego nie jest ona rozwiązaniem właściwym). Co gorsza, działające dla zysku firmy prywatne często odmawiają honorowania łączonych biletów oraz zawyżają ceny biletów „normalnych” (czyli pozbawionych refundacji z urzędów marszałkowskich, która przysługuje np. uczniom i seniorom), a to sprawia, że ludzi na korzystanie z transportu rzekomo publicznego zwyczajnie nie stać (no i dlatego robi się on nieopłacalny, linie się likwiduje, i tak powstaje błędne koło).
Prawo też nie pomaga uzdrowić choroby. W roku 2010 niby weszła w życie ustawa o transporcie publicznym, lecz jest ona wadliwa. Mianowicie, obowiązek jego zapewnienia ceduje na samorządy. A z nimi różnie bywa. W niektórych gminach czy powiatach brakuje dobrej woli politycznej i kompetentnych ludzi u sterów, co skutkuje tym, że poszczególne jednostki przerzucają się odpowiedzialnością. Wielu co biedniejszych samorządów na zapewnienie obywatelom komunikacji publicznej zwyczajnie nie stać (przecież ona kosztuje, tym bardziej, że trzeba do niej, jak wspomniałem, dopłacać), toteż ich włodarze wybierają najłatwiejsze z ich punktu widzenia, a z reguły jedynie możliwe rozwiązanie, czy prywatyzację… pakują się w pułapkę jej patologii.
Tak oto w kapitalistycznej Polsce powoli, acz stale zachodzi regres cywilizacyjny…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor