Na zaproszenie

Katolickie Boże Narodzenie – oparte na Solstycjach, Saturnaliach, Godach i Jule – minęło, a to oznacza, że rozpoczął się (w Polsce, bo to, z tego, co się orientuję, nadwiślański jeno zwyczaj) okres wizyt duszpasterskich, popularnie zwanych kolędowaniem.

Polega to na tym, że księża z parafii chodzą, w towarzystwie ministrantów i/lub scholistek, od domu do domu, od mieszkania do mieszkania. Tam dzieciaki śpiewają kolędy, kapłan zaś rozsiada się wygodnie przy stole, mniej lub bardziej życzliwie tudzież interesująco rozmawia z parafianami (o ile ma ochotę), czasami je i pije, święci lokum, a na koniec – co stanowi najistotniejszą część całego wydarzenia – bierze datek „co łaska” w kopercie. Przy czym przyzwoici księża (tacy też się trafiają), widząc złą sytuację danej osoby czy rodziny, zostawia kopertę z pieniędzmi; przynajmniej kiedyś zostawiał, bo nie wiem, czy co bardziej pazerni biskupi nie przymusili swoich podwładnych do zaniechania takich działań.

Wizyta duszpasterska dla niektórych katolików jest ważną sprawą, formą zaspokojenia ich potrzeb religijnych. Dla innych z kolei to rzecz uciążliwa, wymagająca poświęcenia czasu, przygotowań i tak dalej. Obie postawy rozumiem. Kiedy jeszcze żyli moi rodzice i przyjmowali księży, jako dziecko, a później nastolatek i młody dorosły, żywiłem odczucia sytuujące się gdzieś pośrodku wyżej wymienionych; z biegiem czasu dryfowały w stronę uciążliwości.

No, ale polskie społeczeństwo się laicyzuje, zwłaszcza młoda generacja, toteż przybywa osób przyjmowaniu wizyt duszpasterskich po prostu niechętnych; nie tyle nawet wrogich, co po prostu niechcących poświęcać na ten cel czasu ani środków.

Ponadto w międzyczasie doszło do tragedii pod nazwą pandemia COVID-19. Wprowadzone przez nie-rząd obostrzenia teoretycznie miały za zadanie zastopować rozprzestrzenianie się koronawirusa, no, ale z powodu PiS-owskiej głupoty i nieudolności (a może złej woli?) nie wyszło, bo przecież Polska sytuowała się w światowej czołówce, jeśli chodzi o odsetek zakażeń i zgonów w stosunku do liczby osób obywatelskich. W każdym razie część owych restrykcji dotknęła Kościoła katolickiego, toteż chodzenia po kolędzie w 2020 roku nie było; zamiast tego odprawiano, o ile dobrze pamiętam, specjalne msze. W latach kolejnych wizyty duszpasterskie powróciły, ale z uwagi na ciągłą obecność wiadomego mikroba, odbywały się one głównie na zaproszenie. Trzeba było mianowicie udać się do kancelarii parafialnej i poinformować o chęci przyjęcia w domostwie swoim kapłana, a ten przychodził wówczas w wyznaczonym terminie.

Pandemiczne ograniczenia w końcu zniesiono, lecz chodzenie po kolędzie na zaproszenie w wielu parafiach – w tym (terytorialnie) mojej – utrzymano. Nie we wszystkich, niestety, ale przypuszczać należy, iż z roku na rok będzie takowych przybywało, ze względu oczywiście na postępującą laicyzację społeczeństwa, a przede wszystkim narastającą (także wśród wierzących katolików!) niechęć wobec Kościoła katolickiego jako instytucji.

Jakiekolwiek są przyczyny, rozwiązanie takie uważam po prostu za dobre. Nie tylko z powodów zdrowotnych (koronawirus, przypominam, już z nami zostanie, a kto wie, jakie jeszcze zarazy czekają w kolejce?), lecz przede wszystkim z organizacyjnych, społecznych, kulturowych oraz religijnych.

Jeżeli ktoś czuje potrzebę kontaktu z księdzem w swoim domu, zawsze może go zaprosić. Przy wizycie duszpasterskiej na zaproszenie, kiedy obsłużyć musi mniejszą liczbę domów i mieszkań, kapłan poświęcić może poszczególnym parafianom więcej czasu, co dla niektórych osób jest ważne (szanuję taką postawę, jakkolwiek jej nie podzielam). Z kolei, jeśli dana osoba nie chce lub nie może przedstawicieli Kościoła katolickiego ugaszczać pod swoim dachem, to ich po prostu nie zaprosi, w związku z czym nie będzie denerwowana putaniem do drzwi i pytaniem ministrantów: „Przyjmie pan(i) księdza?”; uniknięte też zostaną przykre dla obu stron sytuacje czy nieporozumienia.

No i nie czarujmy się – wizyty duszpasterskie mają na celu przede wszystkim oszacowanie poziomu materialnego, na jakim żyją poszczególni parafianie, czyli tego po prostu, ile forsy można z kogo zedrzeć. A także zdobycie informacji o poszczególnych owieczkach; nie brak wszak ludzi lubiących plotkować z księżmi i skarżyć się im, co często zmienia się w zwyczajne (acz niejednokrotnie nieświadome) donoszenie w stylu stalinowskim. Skoro można łatwo tego uniknąć, nie składając zaproszenia, warto z takiej opcji skorzystać, szczególnie, jeśli cenimy swoją prywatność.

Co do mnie, to wiadomego papierka do kancelarii parafialnej rzecz jasna nie zaniosłem. Będę miał zatem spokój i czas na, zależnie od terminu, pracę bądź rozrywkę. Już nie wspomnę o zaoszczędzonych pieniądzach.

Amen.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor