Rzecz o pewnym buddyście

No i znowu wybuchł nam w ostatnich dniach skandal z religią w tle. Tym razem chodzi o buddyzm, konkretnie buddyzm tybetański, a ściślej rzecz ujmując, o jego przebywającego na emigracji przywódcę, czyli Dalajlamę XIV. Człowieka uchodzącego za sympatycznego, dla wielu ludzi (niezależne od pochodzenia i religii) pozostającego autorytetem moralnym tudzież politycznym, laureata Pokojowej Nagrody Nobla.

Otóż, doszło do naprawdę paskudnej sytuacji, kiedy to Dalajlama XIV, człowiek w wieku dość podeszłym, pocałował chłopca w usta i kazał mu… ssać swój język. Molestowanie seksualne dziecka, przykład wręcz podręcznikowy. Oczywiście, od razu uruchomiła się armia krytyków – w większości będących intelektualistami – którzy zaczęli podnosić, jaką to krzywdę lider buddyzmu tybetańskiego uczynił dziecku, dlaczego było to obrzydliwe, i dlaczego absolutnie nie powinien był tego robić. Jednocześnie podnieśli głosy obrońcy Dalajlamy – również intelektualiści – którzy z kolei stwierdzili, że facet się przejęzyczył i nie mówił nic o ssaniu, a tak w ogóle, to była taka tradycyjna tybetańska zabawia, toteż zanim zacznie się krytykować tego wielkiego człowieka, należy najpierw poznać kulturę i zwyczaje Tybetu. Portale społecznościowe zakipiały od polemik między jedną a drugą grupą, niekiedy ostrych.

Co zrobił sam Dalajlama? Przeprosił, stwierdził, iż jego zachowanie było niewłaściwe. Nie wiem i nie oceniam, na ile szczere były owe przeprosiny, ważne, że padły dość szybko.

Nie wolno jednakże usprawiedliwiać tego, co uczynił. Przemoc fizyczna, czyli naruszenie bez świadomej, entuzjastycznej zgody czyjejś sfery intymnej, jest zawsze zjawiskiem skrajnie patologicznym, niezależnie, kto i wobec kogo się jej dopuszcza, a także, czym to motywuje. Tradycja, zwyczaje czy normy kulturowe też odpadają; zmuszanie dziecka do ssania czyjegoś języka to nie jest żadna „zabawa” ani żaden „zwyczaj”. Poza tym, to, że coś leży w takiej czy innej tradycji, nie umniejsza faktu, iż jeśli jest złe, należy z tego bezwzględnie zrezygnować. No i nie oszukujmy się – Dalajlama to człowiek światowy, który z Tybetu, tamtejszej kultury (z całym szacunkiem dla niej) oraz religii (jw.) dawno już wyrósł. Podróżował po całym naszym globie (w Polsce też bywał), poznał rozliczne normy prawne, moralne, etyczne i kulturowe. Ktoś taki jak on powinien wiedzieć, jakie zachowania wobec innych ludzi – niezależnie od miejsca, gdzie się ich dopuszcza – są właściwe, a jakie nie; krzywdzenie dzieci, szczególnie seksualne, ZAWSZE jest skrajnie niewłaściwe. No i, jako światowiec, chyba zaobserwował następujący w ostatnich latach wzrost świadomości zbiorowej w kwestii seksualności i przemocy seksualnej. Akcja #MeToo raczej nie jest mu obca, o coraz bardziej negatywnym stosunku wobec zbrodni seksualnych popełnianych przez duchownych rozlicznych wyznań (bo nie tylko księża katolicy mają zbrukane nimi sumienie) też musiał słyszeć.

Spotkałem się z opiniami, jakoby z racji zaawansowanego wieku Dalajlama tracił kontrolę nad swoim zachowaniem. Nieco ostrzejsi krytycy twierdzą, iż na stare lata po prostu wychodzi na wierzch to, kim był przez całe życie (określenia takie jak „oblech” zaliczają się do relatywnie łagodnych), ale co skrzętnie ukrywał; skrzywdzenie chłopca miałoby stanowić tego przykład.

Całkiem możliwe, w żadnym razie tego nie neguję. Ale starając się patrzeć na sprawę w szerszym nieco kontekście, dochodzę do wniosku, że robienie przez media oraz inne ośrodki propagandowe swoistych „nadludzi” z przywódców religijnych (kult Jana Pawła II już za jego życia, czy właśnie kult Dalajlamy) sprawia, że czują się oni bezkarni i w pewnym momencie puścić im mogą hamulce wobec innych ludzi. Niekoniecznie sami wówczas dokonują bezpośrednich krzywd; często, korzystając ze swojej pozycji, umniejszają bądź niwelują zło popełnione przez innych – przykładem ukrywanie zbrodni pedofilskich kleru przez papieży (Jana Pawła II oczywiście też), kardynałów tudzież biskupów. Nie zdziwiłbym się, gdyby Dalajlama zrobił chłopcu to, co zrobił, bo myślał, że nie będzie miało to żadnych konsekwencji – któż bowiem śmiałby wyciągać je wobec kogoś takiego jak on?

Rzecz dotyczy nie tylko przywódców religijnych, ale też polityków, kapitalistów-miliarderów (Weinstein, Epstein, Trump) oraz innych wybitnych (niekiedy we własnym tylko mniemaniu), słynnych bądź po znanych osobistości. Takich, z których media i, szerzej, opinia publiczna zrobiły „półbogów”, „nadludzi”, „świętych”, itd. Jednostkom takim bardzo łatwo jest wmówić – a niekiedy nawet wmawianie nie zachodzi, lecz autosugestia – że są bezkarne i czynić mogą wszystko, co im się żywnie podoba. W opinii tej utrzymują ich zagorzali/fanatyczni wyznawcy, fani oraz inni zwolennicy.

I to jest chyba główne nieszczęście całej sytuacji – że masa ludzi nie dostrzega, iż ktoś, kogo uwielbiają, może czynić zło, okazjonalnie lub stale. Jeśli złem jest krzywdzenie, seksualne czy jakiekolwiek inne, bliźnich, wówczas poszanowanie dla autorytetu nie może być czynnikiem usprawiedliwiającym.

Takie to trudne do zrozumienia?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor