Kolor syrenki

Nie, nie kultowego samochodu ze świetlanych czasów PRL-u. Chodzi o przynależność rasową filmowej postaci. Ale po kolei.

Niedawno wytwórnia Disneya opublikowała zwiastun filmu Mała Syrenka (reż. Rob Marshall), który na ekrany wejdzie w przyszłym roku. Jest to aktorska wersja animowanej produkcji z 1989 r. (reż. John Musker, Ron Clements), będącej z kolei bardzo luźną – a jeśli chodzi o optymizm, zgoła nic wspólnego niemającą z oryginałem – baśni Hansa Christiana Andersena. I się zaczęło. Oto trailer ów wywołał potężną awanturę z rasizmem w tle.

W roli tytułowej obsadzono bowiem czarnoskórą aktorkę Halle Bailey. Tymczasem w filmie animowanym Ariel – bo takie syrenka nosiła imię – była BIAŁĄ ślicznotką o gęstych rudych włosach, noszącą staniczek z muszelek (zielony rybi ogon stanowił raczej nieistotny detal). Toteż liczni fani tamtej produkcji zapałali oburzeniem, pojawiły się też zmodyfikowane zwiastuny, w których Ariel została komputerowo przelakierowana na barwy z animacji. Z kolei dzieci – zwłaszcza oczywiście dziewczynki – czarnoskóre ucieszyły się, iż rozpoznają u filmowej syrenki cechy własnego wyglądu, dzięki czemu wreszcie mogą się z tą postacią identyfikować (na podobnej zasadzie, na jakiej ze Shrekiem czy Fioną w ogrzej postaci identyfikować się mogą widzowie niewpisujący się w narzucone przez kapitalistyczną propagandę kanony urody; filmy o parze sympatycznych ogrów uczą zresztą m. in. szacunku do samego siebie i poczucia własnej wartości). A całe rzesze ludzi o wszystkich kolorach skóry albo sprawę ignorują, albo zastanawiają się, skąd ta cała awantura, skoro rzecz dotyczy postaci od początku do końca fantastycznej – a zatem mogącej wyglądać, jak tylko wymyślą to sobie twórcy dzieła – której środowiskiem fikcyjnego życia są głębiny oceaniczne, gdzie wszak panują ciemności. Takie podejście jest jak najbardziej logiczne; mnie samemu jest głęboko obojętne z punktu widzenia odbiorcy, jaki kolor skóry mają filmowe/powieściowe/komiksowe księżniczki, syrenki, elfki i tak dalej. Sprawa jednakże jest poważniejsza, niż mogłoby się wydawać. Pokazuje bowiem kilka ważnych problemów.

Jednym z nich jest oczywiście rasizm. Protesty przeciwko obsadzaniu w filmach (dotyczy to najczęściej hollywoodzkich produkcji, ale i w przypadku kina europejskiego też się zdarza) aktorów czy aktorek o innym niż biały kolorze skóry z reguły ma właśnie podtekst rasistowski. Niekiedy dotyczy to nie tylko samych odtwórców ról, lecz i postaci, w jakie się wcielają; tu warto przypomnieć choćby Finna ze Star Wars. Tak jest i w omawianym przypadku. Rasiści najczęściej podczas takich protestów maskują swój złowrogi przekaz, dowodząc, iż ich działania nie są skierowane przeciwko osobom nie-białym, lecz poprawności politycznej, ich zdaniem zbyt daleko posuniętej, a przez to zagrażającej wolności słowa tudzież ekspresji artystycznej.

Cóż, jeśli chodzi o poprawność polityczną, to ta rzeczywiście bywa przerośnięta – Anna Boleyn osobą ciemnoskórą być nie mogła; z drugiej strony, żeby odbić piłeczkę, Jezus też nie miał jasnej karnacji – ale akurat jestem zdania, iż w fantastyce wszystko wolno. Innymi słowy, obsadzenie ciemnoskórej aktorki w roli Małej Syrenki jest dla mnie nie (tylko) efektem poprawności politycznej, lecz właśnie wolności ekspresji artystycznej. No i bardziej od karnacji aktorki czy aktora jako dla widza liczy się dla mnie poziom jej/jego gry.

Pewien wyjątek od tejże reguły wyodrębnić można przy ekranizacji dzieł literackich, ale tylko w wypadku, gdy przynależność rasowa (tzn. kolor skóry) danej postaci została w powieści bądź opowiadaniu jasno określona i ma znaczenie dla fabuły; wówczas wygląd aktora/aktorki powinien, moim skromnym zdaniem, być możliwie najbardziej zbliżony do oryginału. Przy czym stuprocentowej zbieżności nigdy nie będzie i być nie musi; Arnold Schwarzenegger ma wszak skórę zbyt jasną jak na Conana barbarzyńcę, względem opisów tegoż bohatera z opowiadań Roberta E. Howarda.

Wracają do Ariel, awantura o aktorkę zasadza się nie tylko na rasizmie, ale też pokazuje, jak bardzo kultura może przeorać ludzką świadomość. Tak stało się już z samą baśnią Andersena (który dzieci nie lubił, ze swoich baśni dumny nie był, a jego wielkim marzeniem pozostawało pisanie dramatów), która zmieniła obraz syreny jako istoty w zbiorowej w wyobraźni. Otóż, w rozlicznych mitach i legendach pół-kobiety, pół-ryby (lub pół-ptaki, bo i takie są wersje) były stworzeniami śmiertelnie wręcz niebezpiecznymi, ich śpiew oznaczał zagładę dla marynarzy, którzy go usłyszeli. Tymczasem duński pisarz w swoim dziele pokazał syrenę jako istotę bardzo wrażliwą, czującą i cierpiącą z powodu nieszczęśliwej, niemożliwej do spełnienia miłości. Taki właśnie wizerunek empatycznego stworzenia wypierać zaczął z kultury obraz morskiego potwora; acz nie zaniknął on całkowicie, bo niebezpieczne syreny nadal pojawiają się w powieściach, filmach, serialach, a pewnie i grach komputerowych, tyle że po prostu rzadziej niż przed Andersenem.

No, a potem przyszedł Disney z rudowłosą BIAŁĄ ślicznotką w staniku z muszelek. I taka właśnie Ariel – symbolizująca kobietę (no dobra, dziewczynę) z amerykańskiej warstwy wyższej (córka morskiego króla w końcu) awansującą, dzięki korzystnej koligacji z księciuniem) do grona jeszcze zamożniejszych – wyryła się w masowej świadomości. Film z 1989 roku pokazywał mianowicie, że osoba młoda, piękna i bogata zawsze może odnieść sukces, jeśli włoży w to trochę poświęcenia i ma przyjaciół, którzy dopomogą (Andersenowski pesymizm zaniknął całkowicie). Kapitalistyczna propaganda w postaci prawie czystej – prawie, bo film mimo wszystko pokazywał, iż od bogactw tudzież zaszczytów ważniejsze jest osobiste szczęście, związane choćby z uczuciem. A że Ariel była biała? Takie były czasy – okres kulturowej emancypacji osób czarnoskórych, LGBT+, niskorosłych, niepełnosprawnych, przedstawicieli rozmaitych mniejszości, miał dopiero nadejść, tak w USA, jak i gdzie indziej (w wielu państwach nie nadszedł do tej pory, w licznych bywa usilnie tłumiony przez cenzorów). Twórcy animowanej syrenki nie byli więc (chyba) rasistami; po prostu wpisali się w obowiązującą wówczas w kinematografii konwencję. I, niestety, owa konwencja zapisała się w mózgach licznych odbiorców w postaci fanatycznej, właśnie rasistowskiej.

Ale minęły lata, w ludzkiej świadomości zaszły liczne zmiany, o swoje dopominać się zaczęli czarnoskórzy, osoby LGBT+, kobiety i inne grupy dotychczas mniej lub bardziej dyskryminowane, a często wręcz prześladowane. Nastąpiły zatem przemiany w kulturze, kreować zaczęto nowe wzorce, bazujące chociażby na różnorodności. Przykładem tego jest obsadzanie nie-białych aktorek/aktorów w rolach postaci tradycyjnie kojarzonych z jasną skórą. Co w tym złego? Nic.

I trzecia sprawa: cały czas mowa jest o filmie DLA DZIECI. A takowe przekazywać mają – podobnie jak literackie bajki tudzież baśnie – ważne treści. Powinny więc uczyć m. in. o tym, że nasz świat jest różnorodny, podobnie jak gatunek ludzki. Mamy różne kolory skóry, różne orientacje seksualne i tożsamości płciowe, wyznajemy różne religie bądź żadnej, mówimy różnymi językami… i żadna z tych cech nie może być powodem do pogardy, nietolerancji, nienawiści, prześladowań. Takie właśnie treści dzieci powinny otrzymywać od najmłodszych lat. Jeśli obsadzenie czarnoskórej aktorki w roli Ariel w tym pomoże, to tym lepiej.

A co do rasizmu, to precz z nim!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor