A co z pracownikami?

W mediach wszelkiego rodzaju dużo się mówi i pisze o kłopotach polskich przedsiębiorców, wywołanych pandemią COVID-19, a konkretnie nie-rządowymi metodami „walki” z nią, czyli kolejnymi obostrzeniami, lockdownami, itd. W zasadzie słusznie, bo działania tego typu uderzają bardzo mocno w małe i średnie firmy, zwłaszcza z branży gastronomicznej, fitness czy turystycznej; o szeroko pojmowane sferze kultury nawet nie wspominam. Nie ma się co dziwić, że właściciele różnych lokali czy siłowni otwierają je (tak, w reżimie sanitarnym, i to ostrym; nie chcą przecież narażać klientów na zakażenie koronawirusem), korzystając z luk prawnych. Cóż, nie można oceniać zachowania człowieka stojącego pod ścianą, którą w tym wypadku jest bankructwo i utrata dorobku całego życia.

Lecz przecież w wywołanym pandemią – nie tyle nawet samego COVID-19, ile durnoty europejskich polityków, myślących, że zamykanie poszczególnych firm i instytucji spowoduje ustanie rozprzestrzeniania się wiadomego mikroba, czego statystyki nie potwierdzają – kryzysie gospodarczym cierpią nie tylko przedsiębiorcy (ci mali i średni, bo kapitalistyczni krezusi już dawno nauczyli się zbijać majątki w czasach kryzysowych, toteż ich fortuny i teraz rosną), ale też proletariat, czyli pracownicy. To właśnie w nich przede wszystkim uderza zapaść gospodarcza.

Jedni pracownicy tracą zatrudnienie, a wraz z nim źródło utrzymania, bo firma, gdzie pracowali, albo została zabita przez lockdown i radośnie sobie zbankrutowała, albo też, na skutek spadku obrotów zmuszona została do przeprowadzenia redukcji zatrudnienia. W innych przedsiębiorstwach zamrożono lub nawet obcięto płace, a w każdym razie premie i inne dodatki. W najlepszej sytuacji są oczywiście ci, co pracują w firmach, w które kryzys akurat nie uderzył lub uderzył relatywnie słabo. W najgorszej – ci na śmieciówkach lub pracujący na czarno, którzy stracili robotę; oni faktycznie zostali na lodzie.

Niestety, ani media, ani politycy (zwłaszcza, rzecz jasna, prawicowi) nieszczególnie się losem proletariuszy przejmują. Czasami padają pomysły zakrawające na kpinę albo wręcz cios w twarz; przykładowo, Gowin Jarosław, wicepremier i minister pracy, chce dodać bezrobotnym… 40 zł miesięcznie. Bez komentarza.

Znacznie lepsze rozwiązanie zaprezentować zamierza Lewica; pisze o nim na swoim profilu Adrian Zandberg, lider Razem. Miałoby ono polegać na tym, iż bezrobotny uczciwie szukający pracy otrzymałby od państwa (forma zasiłku zapewne) połowę ostatniej pensji, ale w wysokości nie mniejszej niż 1400 zł na rękę i nie większej niż wysokość średniej krajowej. System objąłby wszystkich pracowników, bez względu na formę zatrudnienia.

Jest to pomysł o tyle sensowny, że mając źródło utrzymania na podstawowym choćby poziomie, o wiele łatwiej jest poszukiwać zatrudniania. Proces ów często wiąże się z kosztami, niekiedy wręcz całkiem sporymi (np. dojazdy na rozmowy kwalifikacyjne), toteż rozwiązanie proponowane przez Lewicę faktycznie mogłoby być pomocne dla szukających pracy. Z tego, co Adrian Zandberg pisze na swoim profilu, środki owe dostaliby ludzie UCZCIWIE szukający pracy, a zatem w jakiś sposób miałoby być monitorowane to, czy beneficjent faktycznie nowego zatrudnienia poszukuje.

Całość wydaje się spójna i z punktu widzenia proletariatu jest dobrą idą. Pozostaje wszelako jeden szkopuł – to nie przejdzie.

Sejm, a Senat w jeszcze większym stopniu, zdominowane są przez ugrupowania prawicowe (do prawicy zaliczają się wszak nie tylko PiS i Konfederacja, ale też choćby PO, PSL, grupka kukizowców tudzież politycy, których z różnych formacji podebrał Szymon Hołownia – poza Hanną Gill-Piątek, bo ona akurat ma poglądy lewicowe). Prospołecznymi, wyczulonymi (deklaratywnie przynajmniej) na los prostego człowieka parlamentarzystami są tylko ci z Lewicy i Partii Zieloni, należącej do Koalicji Obywatelskiej. Jest ich jedna za mało, by przepchnąć przez parlament dobre z pracowniczego punktu widzenia rozwiązanie.

Bo prawica – bez względu na barty partyjne – troszczy się jedynie o interesy wielkiego kapitału, ze smyczy którego działa. To, co dzieje się z pracownikami tracącymi zatrudnienie, czy mogą oni znaleźć nową pracę i w ogóle mają za co jej szukać, prawicowców nie obchodzi. Będą oni przeciwni takim rozwiązaniom jak to zaproponowane przez Zandberga, z tego choćby powodu, iż dla wielkiego kapitału (jak i dla wielu małych i średnich przedsiębiorców, pasących się na różnych formach wyzysku) przyrost bezrobocia jest korzystny; dzięki temu kapitaliści mogą przecież narzucać proletariatowi niskie pensje, niestabilne śmieciowe zatrudnienie, itd. Przymus ekonomiczny, spowodowany bezrobociem, zmusza wszak człowieka do przyjęcia jakiejkolwiek pracy, byle tylko można było zarobić jakiekolwiek pieniądze; obniża zatem pozycję negocjacyjną proletariatu. Kapitaliści bardzo dobrze o tym wiedzą, podobnie jak ich prawicowe pachołki. Dlatego w rządzonym przez tych ostatnich państwie, np. w Polsce, bezrobotny proletariusz nie ma co liczyć na dobrą, systemową pomoc…

PS. W przyszłym tygodniu może być różnie z notkami. Jako, że wychodzę z kwarantanny i mam pogrzeb ojca, będę miał całą masę spraw do pozałatwiania. Toteż wszystkie Czytelniczki i Czytelników swojego bloga z góry serdecznie przepraszam za ewentualną przyszłotygodniową absencję.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor