Literatura dla...

Strasznie mnie wkurza – jako pisarza, czytelnika, socjalistę i obywatela – deprecjonowanie niektórych gatunków literackich, a także poszczególnych utworów i ich autorów naładowanym pogardę stwierdzeniem: „to literatura dla…” – i tu się wymienia: kobiety (niby dlaczego miałyby one być gorszym rodzajem czytelników?), kucharki (zawód zasługujący na ogromny szacunek), metali (chodzi o fanów pewnego rodzaju muzyki; a przecież bardzo dobrze o nich świadczy, jeśli czytają książki), literatura wagonowa, itd.

Jak łatwo zauważyć, zestawiania takie obraźliwe są zarówno dla utworów literackich i ich autorów, jak też dla osób, które po nie sięgają. Oczywiście, padają one z ust osób uważających się za „elitę intelektualną”, czyli burżujów w drogich garniturkach, co to myślą (o ile można tak to nazwać), że są nie wiadomo kim, i że wszystkie rozumy pojedli. I stanowią jeden z licznych występujących w (k)raju nad Wisłą czynników, jakie zniechęcają ludzi do czytania.

Jeśli bowiem deprecjonuje się dany gatunek, temat czy styl, to osoba, która się nimi interesuje, nie sięgnie po daną książkę, gdyż będzie uważała się za „gorszą”… co skończy się prawdopodobnie na tym, że nie będzie czytała w ogóle. Po co bowiem człowiek ma robić coś, za co będzie krytykowany i wyśmiewany?

Nikogo, mówiąc krótko, nie zachęcimy do czytania, jeśli będziemy z góry traktowali tę osobę jako czytelnika/czytelniczkę drugiej kategorii, a jego/jej utwory jako literaturę drugorzędną, gorszego sortu.

Zresztą, kategoryzując w ten sposób, można się nieźle wygłupić i pokazać, że o słowie pisanym wie się raczej niewiele.

Przykładowo, „literaturą dla kucharek” lub „dla służących” określano proste, schematyczne powiastki obyczajowe dla – jak głoszono w recenzjach – mało wyrobionych odbiorców. Zaliczano do nich, na złość autorowi rzecz jasna, chociażby dzieła Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, klasyfikowane dziś jako polska klasyka literacka. Obecnie pogardliwe miano „literatury kobiecej” przypisywane jest zarówno pisanym masowo romansom, jak też powieściom obyczajowym, poruszającym naprawdę istotne kwestie psychologiczne czy społeczne.

Dalej, przez kilka dekad – od końca XIX poprzez pierwszą połowę XX wieku – wydawano magazyny pulp fiction; do nich to odwołuje się tytuł słynnego filmu Quentina Tarantino. Drukowano je na marnym papierze i adresowane były do amerykańskiej klasy politycznej, uważanej oczywiście za „głupszą”, słabiej wykształconą. „Intelektualni” czytelnicy traktowali je zatem pogardliwie, jako bazujące tylko na przemocy i seksie. Tymczasem to właśnie na łamach takich czasopism publikowali uznani później za wybitnych autorzy czarnych kryminałów z Raymondem Chandlerem na czele, Robert E. Howard rozwijał swoją filozofię o konflikcie barbarzyństwa i cywilizacji, a Howard Phillips Lovecraft raczył czytelników subtelną grozą – ich utwory, teoretycznie adresowane do „gorszych” czytelników, uznawane są obecnie za klasykę, a sami ci pisarze za wybitnych.

Poza tym, ludzie są różni i mają różne gusta. Nie można nikogo oceniać jako „lepszego” lub „gorszego” na postawie tego, co czyta, ogląda, słucha, itd. Każdemu, bez względu na upodobania (o ile, oczywiście, nie krzywdzą one innych), należy się szacunek. Nie uważam danej osoby za głupszej od siebie, jeśli sięga po książki, których nie lubię (nie traktuję ich jako złe, po prostu nie interesuje mnie tematyka).

Poza tym, naprawdę sporo wysiłku wymaga napisanie powieści, która będzie rozumiała dla szerszego grona odbiorców, a nie tylko dla samego autora, jego najbliższej rodziny tudzież ewentualnie grupy przyjaciół.

Jeśli moje książki czytali będą noszący ubrania w cekiny fani muzyki metalowej, będę im winny szacunek. Jak każdemu innemu czytelnikowi zresztą.

A dzielenie ludzi na „lepszych” i „gorszych” to typowy faszyzm.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor