Kto pracuje, ten nie je
Kto
nie chce pracować, niech też nie je – napisał w I wieku n. e.
niejaki Paweł z Tarsu, święty Kościoła katolickiego, jeden z
twórców doktryny chrześcijaństwa (aczkolwiek osobą, która tę
religię zapoczątkowała, była Maria Magdalena), a zarazem facet,
który mocno, oj, mocno odszedł od idei Jezusa Chrystusa, zwłaszcza
w kwestii kobiecej i społecznej. Tak czy owak, jego zdanie o
niepracowaniu i niejedzeniu podchwycił i powtarzał nie kto inny, a
Włodzimierz Ilicz Lenin.
Sama
ta zasada – z wyłączeniem dzieci, seniorów i osób, które nie
mogą podjąć pracy z przyczyn zdrowotnych – jest oczywiście
słuszna… a raczej długo była i być powinna. Człowiek pracuje
po to, by zdobyć środki utrzymania (trafiają się też
szczęśliwcy, którzy oprócz tychże środków czerpią z pracy
również satysfakcję i przyjemność, choć są i zawody,
uprawiania których lubić nie należy, np. pisarz), bez powszechnego
(z zachowaniem powyższych wyjątków), a przy tym stabilnego i
płatnego na tyle wysoko, by zagwarantować zaspokojenie potrzeb osób
pracujących zatrudnienia nie ma też rozwoju gospodarczego, ani nie
da się zbudować państwa i społeczeństwa dobrobytu (żadne
świadczenia socjalne tu nie pomogą). Praca jest zatem potrzebna…
Niestety,
dzisiejszy neoliberalny kapitalizm osiągnął (nie tylko w Polsce,
ale chyba w większości państw, gdzie zaistniał) taki poziom
patologii, że utrzymanie zasady „kto nie chce pracować, niech też
nie je” jest praktycznie niewykonalne. Patologia owa dotyka przede
wszystkim rynku pracy, stosunków między pracownikami (w tym
przedsiębiorcami), a kapitalistami. Okazuje się, iż obecnie sam
fakt podjęcia zatrudnienia, samo pracowanie może zepchnąć
człowieka w nędzę. Czego dowodem jest, występujące w większości
państw kapitalistycznych, zjawisko working poor – pracujących
ubogich, czyli ludzi, którzy zatrudnienie wprawdzie mają, ale na
tyle słabo płatne, że nie są w stanie pozyskać środków
koniecznych do zaspokojenia podstawowych choćby potrzeb bytowych.
Winę
za taki stan rzeczy ponosi tzw. gig economy – czyli model
ekonomiczny oparty na krótkotrwałym, wysoce niestabilnym
zatrudnieniu. W Polsce to chociażby terminowe umowy o pracę, umowy
śmieciowe, ale też wymuszone (dostaniesz u nas robotę pod
warunkiem, że se firmę założysz) samozatrudnienie, o bezpłatnych
(tak – nie ma obowiązku wypłacać wynagrodzenia, pod warunkiem
ubezpieczenia pracownika w KRUS-ie; deformę taką wprowadziło
Bezprawie i Niesprawiedliwość) pracach sezonowych czy bezpłatnych
stażach nie wspominając. Gig economy coraz powszechniejsza jest też
w innych państwach kapitalistycznych, w USA czy Wielkiej Brytanii
takoż.
Celem
(o czym poruszając te tematy, wielokrotnie wspomniałem), jest
oczywiście zwalenie na pracownika wszelkich kosztów. Po to
kapitalista zatrudnia go np. na śmieciówce czy zmusza do założenia
własnej mikrofirmy, by to pracownik musiał sam za siebie
odprowadzić składki na ubezpieczenie społeczne, żeby można mu
było zapłacić za robotę mniej, niż przewiduje ustawowa płaca
minimalna, by można go było zmusić do harowania bez ograniczeń
czasowych (elastyczny czas pracy) i pozbawić prawa do strajku czy w
ogóle możliwości upomnienia się o swoje. A także, by pracownika
takiego można się było pozbyć (czyli zwolnić lub zerwać z nim
kontrakt), kiedy tylko kapitaliście pasuje, i oczywiście na
warunkach kapitalisty, nie pracownika.
Taki
proletariusz (w definicji tej mieści się też przedsiębiorca) nie
tylko jest w pełni zależny od kapitalisty – musi tyrać, jak
kapitalista mu każe, jeśli w ogóle chce COKOLWIEK zarobić – ale
też na każdym kroku jest przez niego kantowany. Sam musi zapłacić
za siebie składki na ubezpieczenie społeczne (nasz ZUS), ale też
na niego scedowane są koszta np. dojazdów – własnym rzecz jasna
autem, bo służbowe byłoby zbytkiem łaski – do pracy i
koniecznych do wykonania czynności zawodowych (kapitalista za paliwo
wszak nie zwróci), kupna potrzebnego do roboty sprzętu, a niekiedy
też szkoleń. Tymczasem wynagrodzenie bywa niskie, niekiedy wręcz w
ogóle nie jest gwarantowane, bo człowiek wypchnięty na
samozatrudnienie zarobi tyle, ile sobie wypracuje. Same tylko koszta
związane z podjęciem pracy i wykonywaniem związanych z nią
czynności (tzw. bariera wejścia) mogą zatem okazać się o wiele
wyższe niż to, co z pracy można uzyskać; do pracowania zatem się
dokłada, na pracowaniu się traci, a nie zarabia.
Jest
to przyczyną ubożenia proletariatu, ale też – w połączeniu z
„elastycznym” czasem pracy – innych tragedii: przemęczenia,
chorób zawodowych, depresji, rozpadu rodziny, itd. Gig economy
sprzyja więc bogaceniu się kapitalistów, ale do pracowników jest
szkodliwa, o ile nie zabójcza.
Ktoś
może powiedzieć, że w takiej sytuacji pracownik może znaleźć
lepszą pracę i wziąć kredyt (wszelkie skojarzenia z Bronisławem
Komorowskim celowe i uzasadnione)… Lecz bywa to niemożliwe, bo
coraz więcej przedsiębiorstw oferuje tylko takie właśnie,
patologiczne formy zatrudnienia, zwłaszcza na niższych
stanowiskach. Niestety, kolejną wadą gig economy jest to, że
kapitalistyczna konkurencja zmusza firmy do obniżania kosztów pracy
(im one niższe, dym dane przedsiębiorstwo bardziej konkurencyjne),
czyli do stosowania gig economy.
Mówiąc
krótko, doszło do tego, że kto pracuje, ten nie je… bo nie ma za
co kupić sobie jedzenia.
Komentarze
Prześlij komentarz