Z pracy nie ma kołaczy

Już dawno temu zauważyłem, że osoby, które większość swojego dorosłego, czyli zawodowego życia spędziły w poprzednim ustroju – technokracji biurokratycznej z pewnymi cechami socjalizmu – uważają, że każdy, kto pracuje, ma środki potrzebne do życia i utrzymania. Moi rodzice też tak sądzili. Z prostej przyczyny – wynikało to z ich doświadczeń.

W PRL praca była nie tylko łatwo dostępna – a wręcz obowiązkowa – ale też jej wykonywanie rzeczywiście oznaczało otrzymywanie wynagrodzenia; w każdym razie, kiedy gospodarka została jako tako odbudowana po wojnie (pewnym wyjątkiem były czyny społeczne, stanowiące rodzaj wolontariatu). Niezapłacenie w terminie wypłaty pracownikowi – jak opowiadali mi rodzice – wiązało się z licznymi, nieraz poważnymi problemami dla szefów danego przedsiębiorstwa. Płace wprawdzie do szczególnie wysokich się nie zaliczały… za to podatki były niskie (mogły takie być, skoro wszyscy je płacili, nie tak, jak teraz, kiedy najbogatsi transferują ogromne kwoty za granicę), a większość usług publicznych darmowa lub bardzo tania, skutkiem czego lud pracujący w większości wychodził na swoje. Były wszelako stabilne i gwarantujące utrzymanie na podstawowym poziomie. Sytuacja zaczęła się pogarszać w drugiej połowie lat 70., wraz z nastaniem kryzysu, wywołanego załamaniem systemu z Bretton Woods oraz, w następnej epoce, rozsadzeniem od środka gospodarki przez działania „Solidarności” i zaszkodzenie jej przez amerykańskie embargo.

No, ale poprzedni ustrój upadł i nastał kapitalizm, zamaskowany niby-demokratycznym płaszczykiem. Kapitalizm, dodajmy, w wyjątkowo dzikiej, neoliberalnej wersji, której patologie na tych łamach piętnowałem wielokrotnie.

Jedną z głównych jest utrata stabilności bytowej, którą nawet w okresach kryzysowych polscy obywatele cieszyć się mogli w poprzednim ustroju. Ponad trzy dekady kapitalistycznej III RP to w większości czas wysokiego, a nawet bardzo wysokiego bezrobocia, które z jednej strony spowodowało kilkumilionową migrację zarobkową do Wielkiej Brytanii i państw zachodnioeuropejskich, z drugiej natomiast – przyczyniło się do epidemii depresji oraz innych zaburzeń zdrowia psychicznego i kilku tysięcy samobójstw rocznie. Nie wspominając o pauperyzacji społeczeństwa, kryzysie bezdomności oraz im podobnych tragediach.

Wprawdzie w ostatnich latach pracę jest w Polsce relatywnie łatwo znaleźć (o ile ma się znajomości; w przeciwnym wypadku odpowiadanie na ogłoszenie skutkuje milczeniem – wiem coś o tym, bo to jedna z przyczyn mojej depresji), znacznie trudniej jednak taką, która pozwoliłaby się utrzymać.

Wciąż bowiem kapitaliści, którym solidaruchy sprzedały (k)raj nad Wisła, traktują nas jako TANIĄ siłę roboczą, na co nakłada się plaga Januszów biznesu, czyli pseudo-przedsiębiorców, co najchętniej w ogóle za pracę by nie zapłacili. Stąd patologiczne formy zatrudnienia, takie jak bezpłatne staże (dzisiejsza odmiana pańszczyzny), umowy śmieciowe czy wymuszone (czyli zakłamane) samozatrudnienie; służą one temu, by kapitalistyczni wyzyskiwacze mogli przerzucić na pracownika koszta ubezpieczenia społecznego (co negatywnie wpłynie na jego dochody), pozbawić go licznych praw oraz uzależnić zarobek od SWOJEJ dobrej woli. Liczne są też oszustwa, uskuteczniane chociażby przez agencje pracy; człowiek się naharuje, lecz wypłaty na oczy nie zobaczy.

Mówiąc krótko, kapitalizm w polskim (i nie tylko!) wydaniu rozerwał związek między pracą a wynagrodzeniem za nią. Ta druga przestała być zależna od czasu i wysiłku pracownika, stała się natomiast elementem dobrej woli kapitalisty. Może on płacić tyle, ile chce… o ile w ogóle chce. Dlatego codzienne zaharowywanie się wcale nie oznacza, iż zdobędziemy pieniądze potrzebne na opłacenie rachunków, zakup żywności, leków tudzież środków higienicznych, odzieży… Możemy zarobić zbyt mało, by zaspokoi potrzeby bytowe (stąd typowe dla kapitalizmu zjawisko pracujących ubogich – working poor – czyli właśnie ludzi, którzy mimo zatrudnienia, muszą korzystać z pomocy społecznej, by w ogóle przeżyć), możemy też nie zarobić nic. Jeśli dochody z naszej pracy wystarczą nam na życie (zwłaszcza teraz, w dobie PiS-owskiej inflacji) powinniśmy uważać się za gigantycznych szczęściarzy, a jeżeli dajemy radę odłożyć oszczędności, to naprawdę możemy mówić o cudzie… W przypadku uczciwej pracy, rzecz jasna, bo złodziejom i wyzyskiwaczom forsy nie brakuje.

Konkludując, w kapitalizmie z pracy nie ma kołaczy. A jeśli nawet, to jedynie czasami.

PS. Jutro notki najprawdopodobniej nie będzie (bardzo ważna sprawa urzędowa do załatwienia), za co serdecznie przepraszam wszystkie Czytelniczki i wszystkich Czytelników mojego bloga.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor