Dojazd do roboty

Niedawno młoda Amerykanka z płaczem opowiedziała w internecie o swoich pierwszych doświadczeniach w pracy. Dzienny czas tejże to niby standardowe osiem godzin – acz coraz więcej badań wskazuje, że i tej długości zmiany powinno się skrócić, celem poprawy efektywności wykonywanych zadań oraz zdrowia pracowników – ale dziewczyna musi jeszcze do roboty dojechać i z niej wrócić. A to zajmuje jej tyle czasu, że praktycznie nie ma wolnych chwil na życie pozazawodowe (przyjaciele, rodzina, rozwój zainteresować, itd.), i to właśnie wywołuje u niej rozpacz.

Oczywiście niemal natychmiast zaczęto ją wyszydzać – celowali w tym albo ci, co nie znają życia, bo pasą się na pracy innych, albo wypierają własne traumy z początków kariery zawodowej, nie wspominając oczywiście o zwolennikach kapitalistycznego niewolnictwa, którzy nie dostrzegają, że sami są niewolnikami. Pisali, że „księżniczka”, „leniwa”, „rozpieszczona”, radzili: „Niech zmieni pracę i weźmie kredyt” (skojarzenia z pewnym Bronisławem oczywiście uzasadnione) i tak dalej. Nie brakło wszelako i osób, które się z Amerykanką solidaryzowały.

Bo trzeba dziewczynie przyznać, że poruszyła ważny temat, dotyczący nie tylko USA, ale bodaj wszystkich państw, gdzie kapitalizm występuje w swojej naturalnej, czyli bardzo dzikiej formie. Polskę też należy do grona owego zaliczyć.

Otóż, sytuacja na rynku pracy zmusza wiele osób – zwłaszcza stojących u progu swojej kariery zawodowej – do poszukiwania zatrudnienia daleko od swego miejsca zamieszkania, często w odległości kilkudziesięciu kilometrów w jedną stronę. Od młodych pracowników – których, wedle kapitalistycznych założeń, wyzyskiwacze mogą dowolnie eksploatować – oczekuje się nadto „elastyczności”, czyli ni mniej, ni więcej, a bycia na każde zawołanie szefów niemiłościwie panujących. Jeżeli zatem nie ma finansowych możliwości wynajmu/kupna mieszkania blisko miejsca pracy (a przecież młodemu czy młodej płacić nie trzeba, jeśli zaś już, to niedużo), pozostaje dojazd. Pół biedy, kiedy można jeszcze skorzystać z komunikacji zbiorowej… ale w licznych miejscach świata istnieje patologia wykluczenia komunikacyjnego, czyli bez prawka i swojego auta poza rodzinną miejscowość nie można się wydostać. Do roboty trzeba się w takiej sytuacji tłuc samochodem – codziennie, po pięćdziesiąt lub więcej kilometrów w jedną stronę. Jest to z jednej strony bardzo kosztowne (nie tylko paliwo, które zdaniem licznych kapitalistów z nieba się pracownikom leje, ale i amortyzacja pojazdu obciąża budżet), z drugiej – potrafi zmęczyć, zwłaszcza, jeśli godziny pracy są nieregularne („elastyczne”, co w praktyce oznacza tyranie bez ograniczeń czasowych), a jej charakter wymaga przemieszczania się autem. Sam wykonywałem taki zawód – zbyt długo, dodam – i nie tylko więcej wydałem na dojazdy, niż zarobiłem, ale jeszcze stres i wycieńczenie zniszczyły mi zdrowie. Wcześniej też dojeżdżałem na podobnym dystansie – pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę – ale na bezpłatny staż, co miało tę jedyną zaletę, że godziny pracy były regularne. No, ale właśnie taką kijową robotę dało się znaleźć, nie mając znajomości, pod rządami PO-PSL, toteż dziś wyborcą pana Tuska i jego partii nie jestem.

Jeśli do oddalonego od domu miejsca zatrudnienia da się dojechać komunikacją publiczną, wychodzi to wprawdzie nieco taniej, ale też z reguły zabiera o wiele więcej czasu, niż dojazd autem (i wcale nie jest mało męczące). W takiej sytuacji, pracując przez osiem godzin dziennie, faktycznie można nie mieć czasu dla siebie; okazuje się wszak, że osoba taka przebywa poza domem dziesięć, dwanaście, czternaście lub więcej godzin. A kiedy wraca po robocie, dosłownie na nic nie ma siły. Jest to jak najbardziej realny powód do rozpaczy. Dodajmy do tego jeszcze, że młodzi pracownicy rzadko kiedy mogą liczyć na ośmiogodzinny dzień roboczy, znacznie częściej dostają w pakiecie „elastyczny czas pracy”… no i mamy komplet. Zero życia osobistego, tylko harówa (niekoniecznie zresztą pozwalająca na utrzymanie, bo przecież tym większe kapitalista ma zyski, im taniej kupuje pracę zatrudnionych osób – wyzysk), zmęczenie i stres, co oczywiście skutkuje zrujnowanym zdrowiem fizycznym oraz psychicznym.

Jedną z nader licznych kapitalistycznych patologii (czyż zresztą w systemie owym jest cokolwiek innego?) pozostaje niewliczanie dojazdu – zwłaszcza, jeśli jest dłuższy – do czasu roboczego. Tylko niektóre przedsiębiorstwa zapewniają go swoim pracownikom (np. autobusy dowożące ludzi do zakładu). Czyli samo dotarcie do roboty pochłania dodatkowe momenty życia człowieka – nieraz prawie tyle samo, co dzienna zmiana – oraz generuje koszta, przyczyniając się do zmniejszenia wynagrodzenia.

Obecnie pracuję zdalnie, w domu. I wierzcie mi, uważam to za błogosławieństwo.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor