Upadek imperium?
Już jutro w kapitalistycznym imperium zła, najbogatszym państwie Trzeciego Świata (ponad czterdzieści milionów osób tam głoduje, lawinowo przybywa ludzi w kryzysie bezdomności!), agresywnym supermocarstwie atomowym i największym zagrożeniu dla światowego pokoju oraz bezpieczeństwa, czyli w USA odbędą się wybory prezydenckie. A przy okazji wiele innych, w tym lokalne, nimi jednak dziś zajmowali się nie będziemy.
Tamtejszy przestarzały i, zauważyć trzeba, coraz słabiej odpowiadający wymogom ustroju demokratycznego system wyborczy sprawił, że główny pojedynek rozegra się między szalonym, zboczonym miliarderem-faszystą, czyli oczywiście starającym się o reelekcję Donaldem Trumpem, a nieco od niego łagodniejszą, ale i tak konserwatywną, wsteczną i działającą ze smyczy wielkiego kapitału Kamalą Harris. Ten pierwszy reprezentuje Partię Republikańską, ta druga – Partię Demokratyczną, oboje zaś – największe koncerny tudzież korporacje.
Na nich jednak lista się nie kończy, ponieważ na prezydenta kandydują jeszcze: Chase Oliver z Partii Libertariańskiej (przeciwnik m.in. udzielania pomocy humanitarnej osobom w kryzysie bezdomności), niezależny Cornel West (swego czasu krytykował z lewicowych pozycji politykę Baracka Obamy), lekarka Jill Stein z Partii Zielonych oraz Claudia De la Cruz z marskistowsko-leninowskiej (serio!) Partii Socjalizmu i Wyzwolenia; co ciekawe, z zawodu polityczka ta jest pastorką protestanckiego Zjednoczonego Kościoła Chrystusa.
Rzecz jasna, imperialistyczny system wyborczy wykasuje tych czworo, uniemożliwiając im uzyskanie znaczących wyników. Szkoda zwłaszcza kandydatur Stein i De la Cruz. Ta pierwsza bowiem nie tylko potępia zbrodnie Izraela w Gazie i udzielanie przez USA pomocy temu faszystowskiemu państwu (sama, zauważyć trzeba, jest Żydówką), a poza tym domaga się m.in. wprowadzenia „karty praw ekonomicznych”, która gwarantowałaby osobom obywatelskim prawo do zatrudnienia, ochrony zdrowotnej, żywności, edukacji oraz mieszkania. De la Cruz z kolei skupia się na walce o prawa klasy pracowniczej oraz społeczności zmarginalizowanych.
Jako się wszelako rzekło, o zwycięstwo walczyli będą Trump z Harris, amerykański bowiem system wyborczy dopuszcza do REALNEJ walki i umożliwia odniesienie znaczących sukcesów jedynie przedstawicielom wielkiego kapitału (co oczywiste, USA nie różnią się pod tym względem jakoś szczególnie od innych państw kapitalistycznych). Co to oznacza?
Ano, jak już kiedyś pisałem, w najlepszym przypadku pogłębianie się USA w trwającym od dłuższego czasu marazmie politycznym i gospodarczym. Patologie ustrojowe trzymały się będą mocno, biedni będą biednieli, a bogaci wzbogacą się na ich pracy, podziały społeczne – od ekonomicznych po rasowe – tylko się zwiększą… Innymi słowy, Stany Zjednoczone przybliżały się będą cały czas do przekroczenia masy krytycznej, gdyż ani Demokraci, ani Tym bardziej skręcający ku faszyzmowi Republikanie (nie wspominając o jeszcze bardziej skrajnej prawicy) nie mają pomysłu ani woli, by rozwiązać liczne kwestie; zwłaszcza, że musiałoby to naruszyć interesy kapitalistów… Aż w końcu społeczeństwo nie wytrzyma, toteż wybuchnie rewolucja, taka bądź inna.
W najgorszym, jeśli Trump przegra, może poderwać swoich wyznawców – a są oni liczni i dobrze uzbrojeni – do boju (przypomnijcie sobie szturm na Kapitol 6 stycznia 2021 roku; imperium zachwiało się wówczas w posadach), co doprowadzić może nawet do wojny domowej, a z całą pewnością do wyjątkowo poważnego kryzysu politycznego.
Tak czy owak, USA są państwem pogrążającym się w politycznej, ekonomicznej i społecznej zgniliźnie. Ale gnijącym imperium będąc, są tym groźniejsze dla świata, i to po jutrzejszych wyborach raczej się nie zmieni. Pytanie, czy zagrożenie to manifestowało się będzie, jak dotychczas, poprzez imperialną politykę ogólnoświatowych agresji, czy też poprzez promieniujące na społeczność międzynarodową skutki wojny domowej i rozpadu.
Cóż, jutrzejszy dzień przesądzi o tym, jak długo to imperium zła jeszcze pożyje… i w jaki sposób upadnie.
Komentarze
Prześlij komentarz