Zanikająca warstwa
Jedno z polskich mediów lamentowało niedawno, że nadwiślańskiej klasy średniej nie stać na mieszkania. To oczywiście prawda, a nad rzeczą całą warto się nieco niżej pochylić.
Zacznijmy od krótkiego wyjaśnienia, że określenia: „niższa”, „średnia” i „wyższa” dotyczą nie klas, lecz warstw społecznych, wyróżnianych na podstawie szeroko rozumianego statusu (stan posiadania, zarobki, miejsce zamieszkania, wykształcenie, itd.); dzielą się one na kilka pod-warstw. Z kolei pojęcie klas odnosi się do stosunku wobec własności środków produkcji, czyli, ujmując rzecz prosto, tego, z czego kto się utrzymuje. Do klas zaliczamy więc: proletariat – pracowników utrzymujących się ze świadczenia pracy najemnej, burżuazję – w tym zwłaszcza kapitalistów utrzymujących się z posiadania środków produkcji (np. udziałów w spółkach giełdowych), chłopów – utrzymujących się z pracy na WŁASNYCH gospodarstwach rolnych (nie każdy rolnik w naszych czasach może być zakwalifikowany jako chłop; wielu to typowi kapitaliści), inteligencję – utrzymującą się z pracy wynikającej z kompetencji umysłowych (np. naukowcy, twórcy i artyści, itp.), klasę polityczną (wiadomo). Wspomniany na początku medialny lament dotyczy zatem warstwy średniej.
Jakkolwiek wszelako by zwać, sprawa jest poważna. Warstwa średnia rzeczywiście szybko biednieje, nie tylko w Polsce, ale w zdecydowanej większości państw kapitalistycznych, ze szczególnym uwzględnieniem tych, gdzie zapanował mniej lub bardziej neoliberalny/neokonserwatywny (czyli z możliwie ograniczoną państwową polityką społeczną) model ekonomiczny. Nawet, jeśli jej przedstawiciele mają nominalnie wysokie dochody, to są one przeżerane przez rosnące koszta utrzymania oraz inflację – ceny dóbr i usług straszliwie przecież rosną. Do tego sytuacja zawodowa wielu takich osób wcale nie jest stabilna; pracują na kontraktach, umowach śmieciowych tudzież – jakże często wymuszonym – samozatrudnieniu i w każdej chwili mogą stracić robotę… a wtedy z reguły zostają z niczym… ewentualnie z gigantycznymi kredytami, np. hipotecznymi, do spłacenia.
Co zatem z warstwą średnią jest nie tak, skoro w kapitalistycznej propagandzie to właśnie na niej opierać się miał cały system społeczny?
Ano, uzmysłowić sobie należy jedno. Warstwa średnia – liczna i ciesząca się stabilnością bytową – ukształtowała się w krajach zachodnich po II wojnie światowej, kiedy politycy i ekonomiści, wyciągnąwszy wniosku z Wielkiego Kryzysu (wtedy jeszcze potrafili myśleć, przynajmniej ci, co mieli wpływ na reformy) wprowadzili model państwa dobrobytu/opiekuńczego. Polegało ono z jednej strony na stabilnym i dobrze płatnym – tzn. pozwalającym utrzymać siebie i rodzinę, a nawet odłożyć oszczędności – zatrudnieniu (różne adaptacje fordyzmu), a z drugiej na licznych i szczodrych świadczeniach socjalnych, finansowanych z powszechnych, wysokich i progresywnych podatków. Doprowadziło to do ukształtowania się licznej warstwy ludzi stosunkowo zamożnych, niemuszących bać się o jutro, a w razie popadnięcia w kłopoty (np. utrata pracy, ciężka choroba, itd.) mogących liczyć na pomoc społeczną. Model ten najlepiej funkcjonował w Skandynawii, nieźle w Niemczech Zachodnich.
(Nieco inaczej było w krajach technokracji biurokratycznej, zwanej też „realnym socjalizmem” czy „demokracją ludową”, w tym w Polsce przed 1989 r. Tutaj system społeczno-ekonomiczny bazował na powszechnym zatrudnieniu i powszechnych, choć relatywnie niskich w stosunku do dochodów podatkach, z których finansowano większość świadczeń społecznych, w tym ochronę zdrowia, edukację, itd. W efekcie ludzie zarabiali mniej niż na Zachodzie, ale też więcej rzeczy było darmowych).
Niestety, na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku na Zachodzie – najpierw w Ameryce Łacińskiej, USA i Wielkiej Brytanii; oczywiście chodzi o junty wojskowe, reaganomikę i thatcheryzm – triumfować zaczął wspomniany wyżej kapitalizm w wydaniu neoliberalnym/neokonserwatywnym, w wersjach mniej lub bardziej skrajnych; u nas (podobnie jak chociażby na Litwie, w Bułgarii, Ukrainie czy Rosji) wdrożono go po transformacji ustrojowej. Zaczęto drastycznie zmniejszać podatki najbogatszym (i pozwalać im wyprowadzać je do tzw. rajów podatkowych), cięto, a często też likwidowano świadczenia społeczne, podnoszono ceny licznych usług publicznych (po ich uprzedniej prywatyzacji), zdestabilizowano też rynek pracy, oddzielając przy okazji samą pracę od wynagrodzenia. W efekcie wzrosły podziały społeczno-ekonomiczne – garstka kapitalistów się wzbogaciła, reszta zaś społeczeństwa uległa pauperyzacji. Model taki – w różnych wydaniach, niekiedy poddany pewnym korektom – w większości państw kapitalistycznych wciąż obowiązuje. Stąd bezrobocie, bezdomność oraz inne patologie, nasilające się zwłaszcza w okresie dekoniunktury. Zaś wysokie ceny usług społecznych (spójrzcie na rachunki!) czy sama konieczność płacenia za wiele z nich (żłobki i przedszkola, żeby daleko nie szukać), w połączeniu z niestabilnym zatrudnieniem, często też niskimi płacami oraz przerzucaniem przez kapitalistów kosztów ubezpieczenia społecznego na pracowników, doprowadziły do tego, że beneficjenci państw dobrobytu/opiekuńczych, a w naszej części Europy rzecz jasna technokracji biurokratycznej, zaczęli biednieć. I faktycznie na coraz mniej ich stać. Warstwa średnia szybko zanika, przeistaczając się w warstwę niższą.
Dzieje się tak, gdyż kapitaliści – ci najbogatsi, zaliczający się do warstwy wyższej – gromadzą fortuny. A robią to, wyzyskując (czyli ordynarnie rabując, bo tak to trzeba nazwać) średniaków i osoby najuboższe.
Komentarze
Prześlij komentarz