Kiedy Bóg krwawi

Długo czekałem na możliwość obejrzenia filmu Krew Boga w reżyserii Bartosza Konopki. Nie był, niestety, wyświetlany w żadnym z dwóch kin w pobliżu mojego miejsca zamieszkania, toteż, chcąc nie chcąc, musiałem zaczekać na premierę na DVD. No i w końcu nabyłem płytkę, a na seans poświęciłem niedzielny wieczór. I absolutnie nie żałuję ani wydanych pieniędzy, ani czasu spędzonego przez telewizorem.
Akcja rozgrywa się we wczesnym średniowieczu. Na wyspę będącą ostatnim bastionem pogan przybywa rycerz Willibrord (Krzysztof Pieczyński). Ma on misję – ochrzcić mieszkańców; jeśli mu się nie uda, wyrżną ich wojska chrześcijańskiego króla, który szykuje inwazję na tamte tereny. Willibrord wyrusza do ukrytej osady pogan w towarzystwie tajemniczego, a jednocześnie pełnego ideałów Bezimiennego (Karol Bernacki). Kontakt z plemieniem pod wodzą Geowolda (Jacek Koman) i jego córki, Prahwe (Wiktoria Gorodeckaja), będzie dla obu misjonarzy największym wyzwaniem w ich życiu, próbą ich wiary i sumienia.
Mimo iż streszczenie Krwi Boga kojarzyć się może z hollywoodzką sztampą, fabuła, na szczęście, nie rozwija się wedle amerykańskich wzorców. Dzięki temu jest interesująca, poszczególne wątki nie są bynajmniej oczywiste, film natomiast trzyma w napięciu.
Wbrew temu, co można by przypuszczać, Krzysztof Konopka nie buduje dychotomii chrześcijaństwo-pogaństwo, nie chwali też ani nie krytykuje żadnemu z nich. Wątkiem przewodnim staje się rywalizacja pomiędzy dwoma misjonarzami i konflikt między ich postawami moralnymi, odnośnie nie tyle samej religii, ile chrystianizacji. Willibrord jest oto gotów na wszystko, by pozyskać pogańskie dusze dla Chrystusa, posuwa się zatem do manipulacji, przemocy, nie liczy się z pojedynczymi ofiarami (chce ocalić od rzezi całą zbiorowość, jednostki więc poświęca). Bezimienny woli dawać osobisty przykład i w ten sposób zdobywać serca oraz umysły członków plemienia… nawet za cenę osobistych wielkich ofiar.
Krew Boga przeradza się zatem w przypowieść o różnicy między głęboką wiarą, a fanatyzmem. Zadaje pytanie, czy przypadkiem nadgorliwość w czynieniu dobra nie doprowadzi do wielkiego zła. I czy próbując zmienić innych ludzi na swoją modłę, nie robimy im krzywdy nie do powetowania. Pada też pytanie o sumienie – czy naprawiając je u innych ludzi, nie zatracamy własnego? Bo kiedy przychodzą wyrzuty, jest już z reguły za późno... Kwestie te dotyczą w filmie religii, ale mają wymiar uniwersalny; można je wszak rozciągnąć na każdą ideę, każdy światopogląd. Mamy tu też ostrzeżenie, że za każdą ideą kryć się może władza, mająca swoje własne cele, bynajmniej nie idealistyczne (symbolizuje to postać króla, pojawiająca się w finale).
Oglądając Krew Boga, nie można się też nie zastanowić, czy droga, którą kroczył Kościół (i nadal kroczy wielu jego przedstawicieli), jest aby tą samą drogą, którą kroczył Chrystus? Odpowiedź wydaje się negatywna, niemniej jednak film ma przez to jak najbardziej aktualną wymowę w kontekście wyczynów niektórych obecnych polskich hierarchów i duchownych.
W tym wszystkim – i to jest w zasadzie jedyna wada Krwi Boga – ginie gdzieś perspektywa pogan. Dowiadujemy się o nich w zasadzie tylko tyle, że boją się (nie bez przyczyny) chrześcijan i dlatego sami nie chcą się chrzcić. Trochę szkoda, bo gdyby rozbudować ten wątek i zderzyć go ze światopoglądami i Willibrorda, i Bezimiennego, byłoby jeszcze ciekawiej.
Od strony realizacyjnej film wypada naprawdę solidnie. Jasne, jest dalece mniej spektakularny niż amerykańskie superprodukcje, nadrabia za to naprawdę mrocznym klimatem, budowanym przede wszystkim przez przygaszone, głównie zimne barwy, skromną, lecz pasującą do fabuły scenografię, genialną charakteryzację (można się czepiać, że poganie przypominają jaskiniowców, ale ich wygląd zrobił na mnie ogromne wrażenie – szacunek dla charakteryzatorów!), sączącą się w tle muzykę, a przede wszystkim wspaniałe zdjęcia Jacka Podgórskiego; mówcie, co chcecie, ale tak pięknie sfilmowanego lasu nie widziałem w żadnym innym dziele kinematografii. Wszystko to sprawia, że Krew Boga to film ponury, mroczny i elegijny – dokładnie taki, jaki miał być. W polskim kinie rzadko spotyka się takie wizualne i w ogóle realizacyjne perełki.
Na plus zalicza się też to, że Krzysztof Konopka skupił się właśnie na budowie klimatu i zagłębieniu się w moralne dylematy bohaterów. Inaczej mogłaby mu wyjść zwyczajna krwawa rzeźnia w jankeskim stylu; dobrze, że reżyser uniknął tego rydzyka, jakie niosą filmy historyczne i przygodowe.
Aktorstwo wypada naprawdę nieźle, odtwórcy ról w pełni dopasowali się do odgrywanych postaci. Krzysztof Pieczyński jest zarówno ekspresyjny, jak i miejscami podłamany. Karol Bernacki idealnie wpasował się w rolę pokojowego buntownika, a fakt, że wypowiada mało słów (żeby dowiedzieć się dlaczego, obejrzyjcie film), sprawia, iż jego aktorstwo robi tym większe wrażenie. Pozostali aktorzy również nieźle wykonali swoją pracę, tworząc solidne kreacje.
Podsumowując, Krew Boga to może nie genialny, ale z pewnością trzymający wysoki poziom film, skłaniający do przemyśleń. Jedno z najciekawszych dzieł polskiego kina, niesłusznie przemilczane. A przy tym niepokojąco aktualne…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgon fanatyczki

Współwinni

Biały fosfor